niedziela, 6 stycznia 2013

W blasku życia - Rozdział 1: część 2



         Nie chciałam, żeby pani Zosia i Ania dowiedziały się, że zostałam w ośrodku. Kiedy chciałam odpocząć od reszty dzieciaków (czasami bywały naprawdę wkurzające) chodziłam do ogrodu znajdującego się na tyłach domu i ukrywałam się w moim ,,Lesie Wyobraźni”, jak nazywała to miejsce Agata.
         Trzymając paczkę w jednej ręce, a list w drugiej, pobiegłam szybko na tyły domu. Był tam duży plac, mieszczący ogródek warzywny i mały sad po lewej oraz mini plac zabaw po prawej stronie. W rogach posesji znajdowały się małe skupiska drzew, które często stanowiły idealną kryjówkę w zabawie w chowanego. Jednym z takich drzew była wierzba płacząca, którą z dumą nazywałam moim ,,Lasem Wyobraźni”. Dlaczego lasem? Miała tyle gałęzi, rosnących we wszystkie strony, jakie były możliwe, że siedząc na górze, na pniu, na serio można się było poczuć jak w lesie. Tam, gdzie z pnia wyrastały te najgrubsze gałęzie, był mały dołek. Jak pierwszy raz się tam wdrapałam, czułam się jak w hamaku. Od tamtej pory trochę urosłam, więc tylko siadałam i podwijałam nogi. Pewnego dnia odkryłam, że w ściance dołka jest nieduża dziura. Powiększyłam ją i od tamtej pory mogłam tam chować moje różne skarby (otwór zasłaniałam gałęziami i mchem). Niektóre z moich najcenniejszych rzeczy były dosyć ciężkie, więc skonstruowałam windę, dzięki której mogłam je przenosić na górę.
         Paczka była zbyt wielka, żebym mogła się z nią wdrapać na drzewo, więc użyłam windy. Przywiązałam pakunek z jednej strony długiego sznurka, a drugi koniec odwiązałam od kołka wbitego w ziemię i zaczęłam ciągnąć. Kiedy paczka znalazła się na wysokości mojej kryjówki, ponownie przywiązałam sznurek do kołka tak, aby pakunek został tam, gdzie był. Włożyłam list do kieszeni i wspięłam się na wierzbę. Odwiązałam paczkę, zrzuciłam sznurek na ziemię, a jak już się wygodnie usadowiłam, wyjęłam i otworzyłam kopertę.
         Był to najdziwniejszy list, jaki w życiu widziałam. Po pierwsze, nie był zrobiony z papieru, tylko z mającego centymetr grubości kawałku drewna. Po drugie, treść listu nie była napisana literami, tyko jakimiś dziwnymi symbolami. Po trzecie, na dole prostokątnego kawałka była mała dziurka, a w niej srebrny medalion. Nachyliłam się nad nim i zobaczyłam malutki napis, tym razem w moim języku.
,,Załóż go”
         Obstawiałam, że chodzi o wisiorek. Podniosłam go i uważnie mu się przyjrzałam. Było to malutkie, srebrne słoneczko, z dziwną, czerwono – złotą substancją w środku. Zawieszone było na długim, cieniutkim łańcuszku, którego wcześniej nie zauważyłam. Pomyślałam ,,Co mi szkodzi?” i założyłam wisiorek.
         Kiedy tylko dotknął mojej szyi, zaczął się jarzyć złotym światłem. Przerażona, spojrzałam na paczkę i zobaczyłam, że ona także się świeci. Przysunęłam ją bliżej siebie i drżącą ręka zerwałam papier. Gdy zobaczyłam mój prezent, zaniemówiłam z wrażenia.
         Na moich kolanach leżała misternie zdobiona, drewniana skrzynia. Na jej bokach były wyrzeźbione złote drzewa, których gałęzie rozrastały się i obtaczały cały kufer. Nie zauważyłam żadnej dziurki na klucz, poza tym wątpiłam, żeby skrzynie można było otworzyć. Gałęzie nie były rozdzielone tam, gdzie stykała się pokrywa z kufrem, tylko pięły się dalej, aż do złotej rączki. Wyglądało to tak, jakby stolarz zmienił zdanie co do tego, aby pudełko miało być przeznaczone na chowanie czegoś i umieścił ozdoby tak, aby nie można było jego otworzyć. ,,A może ktoś zrobił to specjale?” przeleciało mi przez głowę. ,,Żeby nikt nie mógł dowiedzieć się, co jest w środku?”. Zastanawiało mnie jednak jedno: po co ktoś miałby mi wysyłać skrzynię, której nawet nie mogę otworzyć? Spróbowałam pociągnąć wieko w górę, ale bez skutku. Gałęzie drzewa mocno przytrzymywały pokrywę.
         Nie powiedziałam jednak jeszcze tego, co najbardziej przyciągało wzrok. Bo to właśnie drzewa i gałęzie się świeciły. Dotknęłam ich i ze zdziwieniem stwierdziłam, że są ciepłe. Potrzymałam dłoń jeszcze przez chwilę i poczułam coś, czego nie zapomnę do końca życia: rytmiczne, jakby oddalone stukanie. Szybko cofnęłam rękę, lekko wstrząśnięta. Wtedy ponownie spojrzałam na świecący wisiorek i przysunęłam go bliżej oczu. Gdy mu się przyglądałam, zaczęło się dziać coś dziwnego. Błyskotka zaczęła się lekko trząść, a po chwili wibrowała jak komórka. W tym samym momencie ze słońca wystrzelił złoty blask tak jasny, że przesłoniłam sobie oczy. Kiedy znów tam spojrzałam, krzyknęłam i wypuściłam medalion z ręki.
         Przede mną stał mały człowieczek, nie większy niż moje przedramię. Tak naprawdę, to wyglądał jak złoty duch. Miałam wrażenie, że jest to blask, który wystrzelił z wisiorka. Przerażona, spojrzałam na przybysza i zauważyłam, że wygląda jak normalny, mniej więcej 60-letni mężczyzna, w jakiś sposób zmniejszony do tych rozmiarów. Był on ubrany w elegancki surdut, z którego małej kieszonki na piersi wystawał łańcuszek, prawdopodobnie od zegarka. Na jego pokrytej zmarszczkami twarzy widniał szeroki uśmiech.
         - Jagódka! – krzyknął człowieczek. Miał zadziwiająco niski głos. – Jak miło cię widzieć! Nie wyglądasz na tak przerażoną, jak obstawiałem, że będziesz!
         Nie mogłam nic z siebie wykrztusić. Fakt, że ta zjawa mówi i na dodatek zna moje imię, dogłębnie mną wstrząsnął.
         - Ach, jak mogłem zapomnieć! – wykrzyknął mój gość, łapiąc się za głowę – Nazywam się Tadeusz Gracjusz i to dla mnie wielki zaszczyt, że wreszcie mogę cię poznać – wyciągnął rękę w moją stronę.
         Wychowano mnie na kulturalną dziewczynę, więc nie chcąc pokazać się od złej strony, nieśmiało wyciągnęłam rękę. Myślałam, że przeleci ona przez rękę Tadeusza (chyba powinnam powiedzieć: pana Tadeusza), ale, co dziwne, mogłam normalnie ją złapać i lekko potrząsnąć.
         - Ojejku, zapomniałem. Przecież ty jeszcze nic nie wiesz – powiedział pan Tadeusz, maszerując po mojej nodze oraz kręcąc głową.
         - Nie wiem czego? – zapytałam, bo zaczynałam się domyślać, że ów człowiek może mi wyjaśnić, czym są te dziwne dwie rzeczy, które dostałam. Ciekawość przezwyciężyła strach, więc mogłam spokojnie mówić.
         Pan Tadeusz spojrzał na mnie, pomaszerował na moje udo i tam usiadł po turecku.
         - Mam nadzieję, że masz trochę czasu? – spytał, zapalając fajkę, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni. – Bo muszę ci dość dużo wyjaśnić.
         Poczekałam, aż nabił fajkę, po czym podjęłam przerwaną rozmowę.
- Czy mógłby mi pan powiedzieć, co to jest? – spytałam, podnosząc wyżej wisiorek ze słoneczkiem.
- To? Mhirian.
- Czyli? – nazwa ta mówiła mi tak wiele, jak wam.
- ,,Mhirian” to w naszym języku ,,słońce”.
- W waszym…czyli?
- W języku Simbaquilów.
- Kogo? – jak na razie nie rozumiałam nic.
- Simbaquilów – powtórzył ze spokojem pan Tadeusz, a widząc mój zszokowany wzrok, zaczął swoją opowieść.
- Musisz wiedzieć, moja droga, że nasz świat nie jest taki, na jaki wygląda. Większości społeczeństwa wydaje się, że człowiek jest istotą idealną i nie ma nikogo i niczego, co mogłoby być lepsze od nas. Istnieją jednak stworzenia, które od początku istnienia Ziemi przewyższały nas swoją wiedzą i umiejętnościami. Są nimi Simbaquile.
- Co?
- Raczej ,,kto”. Simbaquile to stworzenia przypominające wyglądem zwierzęta, jednak, co mogę śmiało powiedzieć, mające duszę bardziej człowieczą od człowieka.
- To, co pan powiedział, nie bardzo trzyma się kupy. Jak coś może mieć coś bardziej człowieczego od nas?
- Simbaquile czują, myślą, smucą się i radują, jednak mają bardziej w sobie ukształtowane rozróżnianie dobra od zła. Jeżeli któreś z nich obierze drogę ciemności, ZAWSZE zrobi to z pełną świadomością oraz poniesie za to większą odpowiedzialność niż człowiek.
- Skoro te stworzenie są tak niezwykłe, jak pan mówi, to czemu ani ja, ani nikt z moich znajomych nic o nich nie słyszał?
- Simbaquile są stworzeniami posiadającymi tak rozwinięty umysł, że potrafią zrozumieć i zauważyć rzeczy, których my nie dostrzegamy. Jeszcze zanim na Ziemi pojawił się człowiek, Simbaquile zrozumiały, że w tym świecie ma rządzić tylko i wyłącznie on
- W takim razie co się z nimi stało?
- O, to jest dobre pytanie – pan Tadeusz wstał i zaczął maszerować po mojej nodze. – Simbaquile, zrozumiawszy, że na Ziemi ludzie nie będą chcieli ich zaakceptować, ukryły się w miejscu, w którym nikt nie mógł się znaleźć. Ukryły się na wyspie Krlâta.
- Gdzie?
- Tobie to miejsce jest znane pod inną nazwą. Zapewne wiesz, gdzie leży Trójkąt Bermudzki?
Pytanie pana Tadeusza zaskoczyło mnie, bo nie myślałam, że w tej dziwacznej opowieści padnie nazwa czegoś, co bardzo dobrze kojarzę.
- To to miejsce, w którym giną statki i samoloty. Sporo osób mówi, że to może być sprawka UFO.
- Nie UFO, tylko Simbaquilów.
- Zaraz! Pan mi tu opowiada jakieś bajki, a ja niby mam panu uwierzyć, że te całe Simb…cośtam na serio istnieją? – już miałam się podnieść, lecz pan Tadeusz, trzymając w buzi fajkę, skinął na mnie ręka, abym z powrotem usiadła.
- Jagodo – powiedział i spojrzał się na mnie. – Wszystko, co ci powiedziałem, to szczera prawda. A najlepszym dowodem jestem na to ja.
- A niby dlaczego pan?
- Bo jestem Farcâchandem.
Znowu: słowo, które kompletnie nic mi nie mówi.
- Że niby kim?
- Farcâchandem. Bo widzisz, Simbaquile sądziły, że ludzie są, jakby to powiedzieć językiem młodzieży, zbyt wielkimi idiotami, żeby móc w pełni zrozumieć potęgę tych stworzeń. Jednak pewnego dnia odkryły, że ludzie mogą być naprawdę różni.
Pan Tadeusz spojrzał na mnie wymownie.
- Jak? – wyrwało mi się.
- Pewien skromny człowiek z wysp, które obecnie są nazywane Bermudami, odważył się wypłynąć na ryby dalej, niż miał w zwyczaju. Jednak zerwał się potężny wiatr, a olbrzymie fale zepchnęły go na wyspę Krlâta. Tam spotkał jednego z najstarszych Smbaquilów, który poznał, że w tym człowieku jest wiele dobroci do innych stworzeń. Postanowił się więc z nim połączyć.
- Połączyć? Ale w jakim sensie?
- Chodzi o połączenie dusz – widząc moją zdezorientowaną minę, zaczął tłumaczyć dalej. – Simbaquil będący jeszcze w jaju posiada moc, która każdy Farcâchand, będący połączony z rodzicem tego niewyklutego Simbaquila, potrafi odczytać i dzięki temu znaleźć swojego zastępcę.
- Chwila, wolniej… - złapałam się na chwile za głowę. Musiałam wziąć kilka głębokich wdechów.
- No, dobrze – zaczęłam, kiedy pan Tadeusz nabijał fajkę. – Ale co to wszystko, jeżeli w ogóle jest prawdą, ma niby wspólnego ze mną?
Pan Tadeusz spojrzał na mnie i ze stoickim spokojem powiedział:
           - Ponieważ wybrałem cię na nowego Farcâchanda.

4 komentarze:

  1. Woow. Urzekła mnie Twoja historia. Jest inna, wyjątkowa i naprawdę zapowiada się ciekawie :)
    Czekam z niecierpliwością na kolejny rozdział

    OdpowiedzUsuń
  2. dłuższa i o wieeeeeleeeeee ciekawsza notka :)jak powiedziala littlegrimalkin twoja historia jest bardzo oryginalna ale pozytywnie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nominuję cię do Liebster Award . http://shewasstillinhiseyes.blogspot.com/ <--- tu znajdziesz więcej informacji . :)

    OdpowiedzUsuń