- Dobrze – zaczął pan Tadeusz, uśmiechając się do mnie – Jak
mniemam, masz wiele pytań. Zadawaj je bez obaw, bo na miejscu będziemy dopiero
za jakieś sześć godzin.
Otworzyłam szeroko oczy.
- To gdzie my jedziemy?!
- Do Gdańska.
Ukryłam moje zaskoczenie, patrząc w okno.
- No więc, co byś chciała wiedzieć?
Nie wiedziałam, od czego zacząć. Tyle było pytań.
- Eee…tak w ogóle, to dlaczego ja? Przecież u mnie w rodzinie
nikt nie był Farcâchandem …a przynajmniej nic o tym nie wiem.
- Posłuchaj –
odpowiedział pan Tadeusz. – Farcâchandem zostają osoby urodzone w ,,imieniny
miesiąca”.
- Niby dlaczego?
- Widzisz, część
duszy człowieka, która łączy go z Simbaquilem, to Cecha,
- Cecha? Jaka
cecha?
- Charakteru –
nic nie rozumiałam. – Każdy Simbaquil symbolizuje dobrą Cechę, na przykład
zaufanie, przyjaźń, wiarę. Jeśli Simbaquil będzie połączony z człowiekiem złą
Cechą, od razu jest skazany na podążanie złą drogą.
- W sensie…jest
on zły?
- Tak. A jeśli
stworzenie tak inteligentne będzie posiadało złą Cechę, może wywołać chaos i
zniszczenie. Nawet całego świata.
- Nadal nie
rozumiem, co to ma związek z moimi urodzinami.
- Człowiek
posiadający Cechę może się urodzić TYLKO w ,,imieniny miesiąca”.
- Ale tylko
dobrą, tak?
Pan Tadeusz
zaśmiał się pod nosem.
- Jagodo, pomyśl
– zaczął – wszyscy ludzie rodzą się dobrzy. To od nich samych zależy to, czy
będą dobrzy, czy źli. Każdy Simbaquil będący w jajku jest dobry, ale jeżeli
jego Farcâchand będzie podążał nie tą ścieżką, on także się taki stanie.
- No, tak. Ale
każdego człowieka, który będzie tego chciał, można sprowadzić na dobrą stronę.
Tak samo Simbaquila.
- To nie jest
takie proste. Co prawda, w historii świata było niewiele złych Simbaquilów,
jednak żadnego z nich nie można było nawrócić.
- A przynajmniej
próbowano? Czy od razu z nimi walczyliście.
Pan Tadeusz
zrobił się lekko czerwony.
- No…musieliśmy.
Simbaquil ze złą Cechą był w stanie zniszczyć całą naszą wyspę.
- No, jasne,
typowe dla mężczyzn – zapatrzyłam się w okno. – Co wy, w ogóle nie słuchaliście
kobiet?
Przedłużająca
się cisza lekko mnie zaniepokoiła. Odwróciłam się do pana Tadeusza.
- No, bo
widzisz…ty jesteś pierwszą kobietą w historii…., która ma być
Farcâchandem.
Skamieniałam.
- Będę jedyną
dziewczyną na wyspie w środku Trójkąta Bermudzkiego wśród całej bandy
chłopaków?
- Oj, nie
przesadzaj. Będzie ich raptem trzech, a poza tym jest jeszcze doktor Jackiel,
która jest na wyspie nauczycielką
- Zaraz, czyli
że będzie tam tylko czterech uczniów…
- Zawsze tylu
jest.
- …oraz dawni
Farcâchandowie…i tyle?
- No, jeszcze
rodowici mieszkańcy lasu, Karmyk i Mędrzec.
- Jacy znowu
Karmyk i Mędrzec?!
- Och, to już
nie jest takie ważne, poznasz ich na miejscu.
Coraz bardziej
przerażała mnie myśl o roku spędzonym na wyspie Krlâta.
***
Na miejsce dojechaliśmy około godziny dziewiątej wieczorem. Ze
zdziwieniem odkryłam, że jesteśmy w porcie.
- Myślałam, że na tę wyspę będziemy lecieć samolotem –
powiedziałam do pana Tadeusza, gdy z moimi torbami szliśmy w kierunku dużego
żaglowca.
- Simbaquile nie są zbytnio zadowolone z tych latających
maszyn. Uważają, że tak cudownej rzeczy jak latanie nie można od tak sobie
posiąść. Trzeba się z tym urodzić.
- Aha – mruknęłam. Niezbyt lubiłam podróżowanie statkiem, bo od
razu na myśl przychodziła mi tragedia Titanica.
Statek, do którego podeszliśmy, był dosyć duży i wyglądał,
jakby właśnie przed chwilą został skończony. Jego złoty kadłub lśnił w promieniach
zachodzącego słońca, tak samo z resztą jak wszystkie metalowe drabinki, okna
oraz inne dodatki. Na trzech wysokich masztach zaczepione były olbrzymie,
śnieżnobiałe żagle, ozdobione wzorami ze złotej nitki. Kiedy doszliśmy do
mostka prowadzącego na pokład, zauważyłam dwie niewielkie łodzie ratunkowe.
Właśnie się zastanawiałam, dla ilu osób one starczą, gdy podszedł do nas ubrany
w biały, elegancki strój starszy mężczyzna.
- Witam państwa na ,,Złotym Gryfie”. Nazywam się Ryszard
Frukowski i jestem kapitanem tego oto statku – powiedział sztywnym tonem
brodaty marynarz. – Jak mniemam, to właśnie na państwa czekaliśmy?
- Tak – odrzekł pan Tadeusz. – Przepraszamy za spóźnienie, ale
utknęliśmy…
- Mniejsza o to – przerwał mu kapitan. – Powinniśmy odpłynąć
pół godziny temu, dlatego nie traćmy czasu.
Pstryknął palcami. Ze statku przybiegł młody chłopak, któremu
kazał wziąć moje bagaże. W tym samym czasie zlustrował mnie niepewnie wzrokiem.
- Wydawało mi się, że…
- Plany się nagle zmieniły – wpadł mu w słowo pan Tadeusz, po
czym chrząknął nerwowo.
- Hmm, no cóż…płyniemy całą noc, wiec gdyby chciała się
zdrzemnąć, to..
- Coś wymyślimy.
Kapitan wzruszył ramionami i wyciągnął z kieszeni fajkę. Nabił
ją tytoniem, po czym wykonał gest zapraszający nas na statek. Pan Tadeusz
popchnął nieco zdziwioną mnie na pokład. Wtedy uświadomiłam sobie to, co przed
chwilą powiedział pan Frukowski.
- Jak to? – zatrzymałam się na środku. Pan Tadeusz odwrócił
się.
- Co?
- Jak możemy płynąć na tę wyspę tylko jedną noc? Przecież to niedaleko
Ameryki, a do USA płynie się kilka dni.
Mój opiekun uśmiechnął się tajemniczo.
- Magia.
Potrząsnęłam głową. Za dużo dziwnych rzeczy jak na jeden dzień.
Zeszliśmy pod pokład. Były tam dwa pomieszczenia. Z jednego z
nich dobiegały jakieś śmiechy i rozmowy. Pan Tadeusz lekko pchnął mnie w tamtym
kierunku, a kiedy weszłam, w kajucie nagle zapanowała cisza.
Naprzeciwko wejścia, przy stole z szachami, siedzieli dwaj
identyczni chłopcy. Wyglądali na Hiszpanów lub Włochów. Mieli ciemną karnację i
czarne, wystające za uszy włosy. Ten, który siedział po mojej lewej stronie,
miał na sobie luźną, rozpiętą do połowy koszulę i długie spodnie. Ten po prawej
nosił długi T-shirt, krótkie spodenki i skate’owską czapkę z daszkiem. Obaj
patrzyli na mnie w osłupieniu.
Z boku, obok wielkiej plazmy, stali dwaj starsi panowie. Jeden
z nich wyglądał na południowego Europejczyka, a drugi na jakiegoś mieszkańca
Skandynawii. Oni także zastygli na mój widok, tyle że z kieliszkami szampana w
ręku.
W kajucie była jeszcze jedna osoba, której na początku nie
zauważyłam. Kiedy zrobiłam krok do przodu, z ciemnego kąta po lewej stronie
wychylił się kolejny chłopak. Miał on bardzo jasną cerę i prawie białe włosy. W
pierwszej chwili pomyślałam, że to albinos, ale gdy się przyjrzałam, zauważyłam,
że jest on o prostu bardzo jasnym blondynem. To, co mnie w nim zaskoczyło (oprócz
tego, że z tego ciemnego kąta
wyszedł z książką w ręku) to to, że chociaż na dworze było ponad trzydzieści
stopni, on miał na sobie granatowy golf oraz czarną marynarkę i spodnie.
Jego niebieskie oczy także patrzyły się na mnie z
zaskoczeniem…i wrogością?
Nie zdążyłam tego przyuważyć, bo w tym momencie wszyscy chłopcy
odwrócili się i ze zdziwieniem spojrzeli na trzech starszych mężczyzn.
Podążyłam za ich wzrokiem.
Zobaczyłam, jak pan Tadeusz, południowy oraz północny
Europejczyk mierzą się wzrokiem. Co chwilę ich miny się zmieniały, to
przybierały wyraz zaskoczenia, złości lub radości. Po kilku minutach wszyscy
ponownie na nas spojrzeli.
- Den här tjejen är en ny Farcâchand - rzekł
północny Europejczyk.
- Muchachos, esto
aquí es la nueva chica Farcâchand. Acepto el calor - powiedział równocześnie z nim drugi
mężczyzna.
Wtedy dwaj Hiszpanie spojrzeli na siebie, potem na mnie i
uśmiechnęli się promiennie.
- ¡Hola! – wykrzyknął do mnie chłopak w skate’owskiej czapeczce. - Me
llamo Miguel y éste es mi hermano, Alberto.
Mówiąc to, wskazał na swojego brata
bliźniaka, który lekko się skłonił, nie spuszczając ze mnie wzroku. Czułam się
trochę speszona, ale zdobyłam się na uśmiech i sama spróbowałam się
przedstawić. Chyba nie do końca mi to wyszło, bo bliźniacy roześmiali się i coś
powiedzieli, a potem poszli do stolika i ponowili przerwaną grę.
W tym samym czasie podeszli do mnie pan
Tadeusz oraz dwaj nieznani mi mężczyźni, którzy tym razem byli bardziej
uszczęśliwieni moją obecnością niż chwilę wcześniej.
- Jagodo – rzekł mój opiekun – to jest Farcâchand Esteban Davilla, którego wnuczęta przed chwilą
poznałaś. Jest on Hiszpanem.
Pan Davilla
skłonił mi się lekko, a ja uczyniłam to samo.
- A to jest
Farcâchand Torkel Nilsson, Szwed. Jego wnuk. Sven, także jest Farcâchandem, na pewno
zaraz się poznacie.
Uśmiechnęłam się
do pana Nilssona, a ten odwzajemnił mój uśmiech.
- Będą to twoi
nauczyciele na wyspie Krlâta, jednak nie musisz się do nich zwracać po
nazwisku – poklepał mnie o ramieniu. – Na miejscu będziemy za jakieś sześć
godzin, tak więc znajdź sobie tutaj jakieś wygodne miejsce. Toaleta jest na
korytarzu, a my – wskazał na wszystkich Farcâchandów
– będziemy na pokładzie. Życzę miłej podróży!
Po tych słowach
wszyscy mężczyźni wyszli z kajuty i zostawili nas, czwórkę młodych ludzi
mówiących każdy w innych językach, samych w niewielkiej kajucie.
A tam. Ja bym się dogadała. Po pierwsze inglisz, po drugie dojcz, a po trzecie svenska. Z tym, że dojcz nie idzie, nie szedł i na pewno nigdy nie pójdzie mi dobrze :( Nie ogarniam języka, a to jest dziwne, bo po svenska dogadać się umiem. Komentarz wstawiam, gdyż, albowiem i ponieważ nie lubię napisu Brak komentarzy. Opowiadanie świeże, ciekawe i takie inne (patrz świeże). Idę czytać dalej. Masz nową fankę.
OdpowiedzUsuńPozdrowionka ze słonecznego Sztokholmu