sobota, 19 stycznia 2013

W blasku życia - Rozdział 2: część 2



- Dobrze – zaczął pan Tadeusz, uśmiechając się do mnie – Jak mniemam, masz wiele pytań. Zadawaj je bez obaw, bo na miejscu będziemy dopiero za jakieś sześć godzin.
Otworzyłam szeroko oczy.
- To gdzie my jedziemy?!
- Do Gdańska.
Ukryłam moje zaskoczenie, patrząc w okno.
- No więc, co byś chciała wiedzieć?
Nie wiedziałam, od czego zacząć. Tyle było pytań.
- Eee…tak w ogóle, to dlaczego ja? Przecież u mnie w rodzinie nikt nie był Farcâchandem …a przynajmniej nic o tym nie wiem.
- Posłuchaj – odpowiedział pan Tadeusz. – Farcâchandem zostają osoby urodzone w ,,imieniny miesiąca”.
- Niby dlaczego?
- Widzisz, część duszy człowieka, która łączy go z Simbaquilem, to Cecha,
- Cecha? Jaka cecha?
- Charakteru – nic nie rozumiałam. – Każdy Simbaquil symbolizuje dobrą Cechę, na przykład zaufanie, przyjaźń, wiarę. Jeśli Simbaquil będzie połączony z człowiekiem złą Cechą, od razu jest skazany na podążanie złą drogą.
- W sensie…jest on zły?
- Tak. A jeśli stworzenie tak inteligentne będzie posiadało złą Cechę, może wywołać chaos i zniszczenie. Nawet całego świata.
- Nadal nie rozumiem, co to ma związek z moimi urodzinami.
- Człowiek posiadający Cechę może się urodzić TYLKO w ,,imieniny miesiąca”.
- Ale tylko dobrą, tak?
Pan Tadeusz zaśmiał się pod nosem.
- Jagodo, pomyśl – zaczął – wszyscy ludzie rodzą się dobrzy. To od nich samych zależy to, czy będą dobrzy, czy źli. Każdy Simbaquil będący w jajku jest dobry, ale jeżeli jego Farcâchand będzie podążał nie tą ścieżką, on także się taki stanie.
- No, tak. Ale każdego człowieka, który będzie tego chciał, można sprowadzić na dobrą stronę. Tak samo Simbaquila.
- To nie jest takie proste. Co prawda, w historii świata było niewiele złych Simbaquilów, jednak żadnego z nich nie można było nawrócić.
- A przynajmniej próbowano? Czy od razu z nimi walczyliście.
Pan Tadeusz zrobił się lekko czerwony.
- No…musieliśmy. Simbaquil ze złą Cechą był w stanie zniszczyć całą naszą wyspę.
- No, jasne, typowe dla mężczyzn – zapatrzyłam się w okno. – Co wy, w ogóle nie słuchaliście kobiet?
Przedłużająca się cisza lekko mnie zaniepokoiła. Odwróciłam się do pana Tadeusza.
- No, bo widzisz…ty jesteś pierwszą kobietą w historii…., która ma być Farcâchandem.
Skamieniałam.
- Będę jedyną dziewczyną na wyspie w środku Trójkąta Bermudzkiego wśród całej bandy chłopaków?
- Oj, nie przesadzaj. Będzie ich raptem trzech, a poza tym jest jeszcze doktor Jackiel, która jest na wyspie nauczycielką
- Zaraz, czyli że będzie tam tylko czterech uczniów…
- Zawsze tylu jest.
- …oraz dawni Farcâchandowie…i tyle?
- No, jeszcze rodowici mieszkańcy lasu, Karmyk i Mędrzec.
- Jacy znowu Karmyk i Mędrzec?!
- Och, to już nie jest takie ważne, poznasz ich na miejscu.
Coraz bardziej przerażała mnie myśl o roku spędzonym na wyspie Krlâta.
***


Na miejsce dojechaliśmy około godziny dziewiątej wieczorem. Ze zdziwieniem odkryłam, że jesteśmy w porcie.
- Myślałam, że na tę wyspę będziemy lecieć samolotem – powiedziałam do pana Tadeusza, gdy z moimi torbami szliśmy w kierunku dużego żaglowca.
- Simbaquile nie są zbytnio zadowolone z tych latających maszyn. Uważają, że tak cudownej rzeczy jak latanie nie można od tak sobie posiąść. Trzeba się z tym urodzić.
- Aha – mruknęłam. Niezbyt lubiłam podróżowanie statkiem, bo od razu na myśl przychodziła mi tragedia Titanica.
Statek, do którego podeszliśmy, był dosyć duży i wyglądał, jakby właśnie przed chwilą został skończony. Jego złoty kadłub lśnił w promieniach zachodzącego słońca, tak samo z resztą jak wszystkie metalowe drabinki, okna oraz inne dodatki. Na trzech wysokich masztach zaczepione były olbrzymie, śnieżnobiałe żagle, ozdobione wzorami ze złotej nitki. Kiedy doszliśmy do mostka prowadzącego na pokład, zauważyłam dwie niewielkie łodzie ratunkowe. Właśnie się zastanawiałam, dla ilu osób one starczą, gdy podszedł do nas ubrany w biały, elegancki strój starszy mężczyzna.
- Witam państwa na ,,Złotym Gryfie”. Nazywam się Ryszard Frukowski i jestem kapitanem tego oto statku – powiedział sztywnym tonem brodaty marynarz. – Jak mniemam, to właśnie na państwa czekaliśmy?
- Tak – odrzekł pan Tadeusz. – Przepraszamy za spóźnienie, ale utknęliśmy…
- Mniejsza o to – przerwał mu kapitan. – Powinniśmy odpłynąć pół godziny temu, dlatego nie traćmy czasu.
Pstryknął palcami. Ze statku przybiegł młody chłopak, któremu kazał wziąć moje bagaże. W tym samym czasie zlustrował mnie niepewnie wzrokiem.
- Wydawało mi się, że…
- Plany się nagle zmieniły – wpadł mu w słowo pan Tadeusz, po czym chrząknął nerwowo.
- Hmm, no cóż…płyniemy całą noc, wiec gdyby chciała się zdrzemnąć, to..
- Coś wymyślimy.
Kapitan wzruszył ramionami i wyciągnął z kieszeni fajkę. Nabił ją tytoniem, po czym wykonał gest zapraszający nas na statek. Pan Tadeusz popchnął nieco zdziwioną mnie na pokład. Wtedy uświadomiłam sobie to, co przed chwilą powiedział pan Frukowski.
- Jak to? – zatrzymałam się na środku. Pan Tadeusz odwrócił się.
- Co?
- Jak możemy płynąć na tę wyspę tylko jedną noc? Przecież to niedaleko Ameryki, a do USA płynie się kilka dni.
Mój opiekun uśmiechnął się tajemniczo.
- Magia.
Potrząsnęłam głową. Za dużo dziwnych rzeczy jak na jeden dzień.
Zeszliśmy pod pokład. Były tam dwa pomieszczenia. Z jednego z nich dobiegały jakieś śmiechy i rozmowy. Pan Tadeusz lekko pchnął mnie w tamtym kierunku, a kiedy weszłam, w kajucie nagle zapanowała cisza.
Naprzeciwko wejścia, przy stole z szachami, siedzieli dwaj identyczni chłopcy. Wyglądali na Hiszpanów lub Włochów. Mieli ciemną karnację i czarne, wystające za uszy włosy. Ten, który siedział po mojej lewej stronie, miał na sobie luźną, rozpiętą do połowy koszulę i długie spodnie. Ten po prawej nosił długi T-shirt, krótkie spodenki i skate’owską czapkę z daszkiem. Obaj patrzyli na mnie w osłupieniu.
Z boku, obok wielkiej plazmy, stali dwaj starsi panowie. Jeden z nich wyglądał na południowego Europejczyka, a drugi na jakiegoś mieszkańca Skandynawii. Oni także zastygli na mój widok, tyle że z kieliszkami szampana w ręku.
W kajucie była jeszcze jedna osoba, której na początku nie zauważyłam. Kiedy zrobiłam krok do przodu, z ciemnego kąta po lewej stronie wychylił się kolejny chłopak. Miał on bardzo jasną cerę i prawie białe włosy. W pierwszej chwili pomyślałam, że to albinos, ale gdy się przyjrzałam, zauważyłam, że jest on o prostu bardzo jasnym blondynem. To, co mnie w nim zaskoczyło (oprócz tego, że z tego ciemnego kąta wyszedł z książką w ręku) to to, że chociaż na dworze było ponad trzydzieści stopni, on miał na sobie granatowy golf oraz czarną marynarkę i spodnie.
Jego niebieskie oczy także patrzyły się na mnie z zaskoczeniem…i wrogością?
Nie zdążyłam tego przyuważyć, bo w tym momencie wszyscy chłopcy odwrócili się i ze zdziwieniem spojrzeli na trzech starszych mężczyzn. Podążyłam za ich wzrokiem.
Zobaczyłam, jak pan Tadeusz, południowy oraz północny Europejczyk mierzą się wzrokiem. Co chwilę ich miny się zmieniały, to przybierały wyraz zaskoczenia, złości lub radości. Po kilku minutach wszyscy ponownie na nas spojrzeli.
- Den här tjejen är en ny Farcâchand - rzekł północny Europejczyk.
- Muchachos, esto aquí es la nueva chica Farcâchand. Acepto el calor - powiedział równocześnie z nim drugi mężczyzna.
Wtedy dwaj Hiszpanie spojrzeli na siebie, potem na mnie i uśmiechnęli się promiennie.
- ¡Hola! – wykrzyknął do mnie chłopak w skate’owskiej czapeczce. - Me llamo Miguel y éste es mi hermano, Alberto.
         Mówiąc to, wskazał na swojego brata bliźniaka, który lekko się skłonił, nie spuszczając ze mnie wzroku. Czułam się trochę speszona, ale zdobyłam się na uśmiech i sama spróbowałam się przedstawić. Chyba nie do końca mi to wyszło, bo bliźniacy roześmiali się i coś powiedzieli, a potem poszli do stolika i ponowili przerwaną grę.
         W tym samym czasie podeszli do mnie pan Tadeusz oraz dwaj nieznani mi mężczyźni, którzy tym razem byli bardziej uszczęśliwieni moją obecnością niż chwilę wcześniej.
- Jagodo – rzekł mój opiekun – to jest Farcâchand Esteban Davilla, którego wnuczęta przed chwilą poznałaś. Jest on Hiszpanem.
Pan Davilla skłonił mi się lekko, a ja uczyniłam to samo.
- A to jest Farcâchand Torkel Nilsson, Szwed. Jego wnuk. Sven, także jest Farcâchandem, na pewno zaraz się poznacie.
Uśmiechnęłam się do pana Nilssona, a ten odwzajemnił mój uśmiech.
- Będą to twoi nauczyciele na wyspie Krlâta, jednak nie musisz się do nich zwracać po nazwisku – poklepał mnie o ramieniu. – Na miejscu będziemy za jakieś sześć godzin, tak więc znajdź sobie tutaj jakieś wygodne miejsce. Toaleta jest na korytarzu, a my – wskazał na wszystkich Farcâchandów – będziemy na pokładzie. Życzę miłej podróży!
Po tych słowach wszyscy mężczyźni wyszli z kajuty i zostawili nas, czwórkę młodych ludzi mówiących każdy w innych językach, samych w niewielkiej kajucie.

1 komentarz:

  1. A tam. Ja bym się dogadała. Po pierwsze inglisz, po drugie dojcz, a po trzecie svenska. Z tym, że dojcz nie idzie, nie szedł i na pewno nigdy nie pójdzie mi dobrze :( Nie ogarniam języka, a to jest dziwne, bo po svenska dogadać się umiem. Komentarz wstawiam, gdyż, albowiem i ponieważ nie lubię napisu Brak komentarzy. Opowiadanie świeże, ciekawe i takie inne (patrz świeże). Idę czytać dalej. Masz nową fankę.
    Pozdrowionka ze słonecznego Sztokholmu

    OdpowiedzUsuń