Podczas podróży
nic się specjalnego nie działo. Znalazłam sobie wygodne miejsce na fotelu przy
telewizorze i prawie całą podróż słuchałam muzyki. Wbrew pozorom nie zapoznałam
się z tajemniczym blondasem będącym Svenem, bo ten zaszył się w swoim kącie i
nawet hiszpańscy bliźniacy z nim nie rozmawiali.
W pewnym
momencie zaczęły się trząść wszystkie szklanki stojące na półkach, a światło nagle
migać. Wszyscy, nawet Sven, zerwaliśmy się na równe nogi, ale nie ustaliśmy na
nich za długo, bo statek rzucał nami jak jakimiś piłkami.
- Co się
dzieje?! – krzyknęłam, zapominając, ze chłopcy nie rozumieją po polsku
- Wpłynęliśmy do
Trójkąta Bermudzkiego! – wykrzyknął Alberto.
Wtedy statek
uspokoił się, a ja pojęłam, co właśnie usłyszałam.
- Ty mówisz po
polsku?! – spytałam się, niedowierzając w to, co słyszę.
- No co ty! Ale
ty za to doskonale mówisz po hiszpańsku! – odrzekł Alberto.
Zdziwiona,
spojrzałam na Miguela. Ten kiwnął głową.
- Ja też słyszę
hiszpański.
Byłam naprawdę
zszokowana. Już miałam coś powiedzieć, kiedy odezwał się młody Szwed.
- To wszystko
przez to, ze jesteśmy już w Strefie Simbaquilów – spojrzał na nas znacząco, a
widząc, ze nic nie rozumiemy, wstał z podłogi, na którą się przewrócił i powiedział:
- Strefa
Simbaquilów to Trójkąt Bermudzki. Normalnie, kiedy ludzie w nią wpływają, to
giną lub ledwo to wszystko przeżywają, a że my jesteśmy Farcâchandami, to burze
wywołane przez Simbaquile nie robią nam krzywdy i jesteśmy tu bezpieczni.
Ponadto, jako że każdy człowiek, z każdego kraju może być Farcâchandem,
Simbaquile tak zaczarowały tę strefę, żeby każdy mógł się z każdym porozumiewać
bez żadnych problemów.
Spojrzałam na Alberto
i Miguela i zrozumiałam, że nie tylko ja słyszę o tym pierwszy raz. Ponadto,
byliśmy wielce zdumieni tym, że Sven postanowił nawiązać z nami jakiś kontakt.
- Nie no, bez
jaj. To, że ona nie wiedziała, to się domyślałem, ale że wy? Dziadek nic wam o
tym nie mówił?
- Nie
wiedzieliśmy, że jest Farcâchandem, dopóki nie nadeszła pora na wybór jego
następców – odrzekł mu Alberto.
- Mówił nam, ze
jest pilotem. Dlatego nie dziwiły nas jego częste podróże – dodał Miguela.
- A ty
wiedziałeś o tym wszystkim, zanim cię wybrali? – zapytałam znienacka.
- Tak –
odpowiedział, nie patrząc w moją stronę. Jego głos stał się nagle bardziej
zimny. – W przeciwieństwie do niektórych, krew Farcâchandów płynie we mnie od
pokoleń.
Zacisnęłam
pięści. Wiedziałam, że ma mnie na myśli. Na takich typków jest jeden sposób:
ignorancja. Dlatego postanowiłam mu na razie nie mówić, że mój dziadek
najprawdopodobniej także był Farcâchandem.
- Doskonale
wiesz – odezwał się Alberto, przysuwając się do mnie, a kierując słowa do Svena
– że każdy, kogo Simbaquile uznają za godnego, może być Farcâchandem.
- Ale to nie
znaczy, że dobrym – odparł Szwed, podnosząc z podłogi książkę.
Alberto już
chciał coś dodać, kiedy nagle do kajuty wszedł pan Esteban.
- Trochę nami
zatrzęsło, no nie, dzieciaki? – puścił nam oczko. – Ale nie martwcie się, już
prawie jesteśmy. Jeśli chcecie zobaczyć wyspę, chodźcie na pokład. Za chwilę
będzie ją widać.
Bliźniacy
uśmiechnęli się do siebie, po czym zwrócili się do mnie.
- To jak, señorita,
idziesz z nami? – Miguel mrugnął do mnie, po czym wyciągnął rękę.
- Jasne – chwyciłam jego dłoń i razem z nim i jego bratem wyszliśmy na
pokład. Usłyszałam, że Sven idzie za nami. Chyba nikt nie chciałby przepuścić
takiej okazji.
Szare fale oceanu delikatne uderzały o kadłub naszego jachtu. Nad wodą
unosiła się delikatna mgła, przez którą miałam wrażenie, że niebo także jest
szare. Wszystko było takie smutne, czyli odpowiednie dla miejsca, w którym się
znajdowaliśmy. Przecież Trójkąt Bermudzki to olbrzymie cmentarzysko statków i
samolotów.
- Panie Nilsson – odezwał się kapitan Frukowski do stojącego z nami
mężczyzny – według moich obliczeń powinniśmy dopływać do środka Strefy.
Dziadek Svena kiwnął głową.
- W takim razie zaczynajmy, panowie.
Trzej mężczyźni, w tym pan Tadeusz, stanęli obok siebie i wyciągnęli
prawe ręce w kierunku, w którym płynęliśmy. Zamknęli oczy i zaczęli mamrotać
coś pod nosem. Nawet dla Svena było to dziwne.
Wtem dłonie mężczyzn zaczęły się
świecić: pana Tadeusza na mocno zielono, pana Torkela na szafirowo, a pana
Estebana na pomarańczowo. Oni wciąż nie otwierali oczu, natomiast my
patrzyliśmy na to z otwartymi buziami. Wtedy poczułam, że coś grzeje mnie w
plecy. Odwróciłam się i ujrzałam słońce, przebijające się przez gęstą mgłę. Ku
mojemu wielkiemu zdziwieniu para po chwili rozpłynęła się w powietrzu, a naszym
oczom ukazała się…wyspa Krlâta.
Na pierwszy rzut oka była ona brzydka,
co tutaj znaczy: pozbawiona roślin, plaż i zwierząt. To, co zobaczyliśmy,
wyglądało jak szary masyw górski z poszarpanymi szczytami. Kiedy podpłynęliśmy
dosyć blisko, zobaczyłam, że nie było tam żadnego portu ani nawet jakiejś
plaży. Już miałam to powiedzieć kapitanowi, jednak ten uspokoił mnie kiwnięciem
ręki i wskazał na naszych nauczycieli. Mężczyźni wciąż mieli zamknięte oczy,
mamrotali jakieś słowa, a ich ręce świeciły się na dane kolory.
- Patrzcie! – wykrzyknął nagle Miguel.
Odwróciwszy się, zobaczyłam, że cześć
skały, na którą płynęliśmy, podnosi się. Naszym oczom ukazał się wąski kanał, idealny
dla naszego jachtu. Chwilę płynęliśmy niczym wąwozem w jakiś wysokich górach, a
po chwili wpłynęliśmy ,,do środka wyspy”.
Kompletnie się nie spodziewałam tego,
co tam zobaczyłam. Okazało się, że ten szary łańcuch górski był czymś w rodzaju
muru obronnego. Ciągnął się jakieś pięć metrów, a potem znowu ustępował wodzie.
Tyle że nie była już ona szara: miała przejrzysty, błękitny kolor, a pod jej
powierzchnią pływało wiele kolorowych rybek. Natomiast na środku tego pięknego
jeziora lub zatoki, zależy, jak na to spojrzeć, była kolejna wyspa. O wiele
mniejsza niż myślałam. Miała piaszczysty brzeg, a tuż za wąska plażą zaczynał
się najdziwniejszy las na świecie. Jeśli spojrzeć na to od strony naukowej, nie
powinien istnieć. Mianowicie składał się on i z drzew iglastych, i z
liściastych, ale także z roślin, które można spotkać tylko nad Morzem
Śródziemnym lub w dżungli! Ponadto widać było, że las tętni życiem: co chwilę
któraś z koron wysokich drzew się poruszała, a wtedy w powietrze wzbijały się
niezwykłe ptaki, które z kolei płoszyły sarny, dziki, rysie, pantery, lamparty
i inne dzikie koty oraz wszelkiego rodzaju mniejsze małpy. Z lasu dochodził
także nieprzerywalny szum, brzmiący jak potok lub wodospad.
W skrócie, wyspa wyglądała cudownie.
Pan Tadeusz miał rację, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Najwyraźniej
chłopakom też się spodobała, bo stali jak zamurowani. Odwróciłam się do tyłu i
zobaczyłam, że nasi nauczyciele z powrotem ,,są z nami”.
- A nie mówiłem?! – wykrzyknął do mnie
pan Tadeusz. Domyśliłam się, co miał na myśli.
- No, miał pan rację! – odkrzyknęłam.
Wiał dość silny wiatr, dlatego, mówiąc normalne, nikt by nic nie zrozumiał.
- A teraz patrzcie – do mnie i do
chłopaków podszedł pan Esteban. – Tam, na wprost, widzicie Las Upkarthendo. Na
razie lepiej się tam nie zapuszczajcie, nie znacie jeszcze obyczajów jego
mieszkańców.
Bliźniacy i ja spojrzeliśmy na siebie
zdziwieni. Natomiast Sven miał taką minę, jakby wiedział to wszystko od dawna.
- Na granicy plaży i lasu – pan Esteban
kontynuował swój opis – znajdują się trzy domki: jeden dla nas, Lârishaurstarów,
drugi dla was, dzieci, a trzeci należy do doktor Jackiel. Ponieważ nie
spodziewaliśmy się, że czwartym Farcâchandem
będzie dziewczyna – tutaj zwrócił się do mnie – ty, Jagodo, będziesz mieszkała
w domku z panią doktor.
Jak to? Czyli wcześniej
nie wiedzieli o mnie? Pan Tadeusz im nie powiedział? Nie umiałam sobie
odpowiedzieć na te pytania. Musiałam pogadać z moim Lârishaurstarem.
- Simbaquile
mieszkają w grotach w Bâllukutcie
– usłyszałam głos pana Davilli. Dopiero po chwili skapnęłam się, że nie mam pojęcia,
o czym on mówi, ale chwile mojej nieuwagi już zdążył wykorzystać Sven.
- Bâllukut, jakbyście nie wiedzieli, to ten
szary masyw górski służący Simbaquilom do obrony. Od wewnętrznej strony zostały
w nim wydrążone olbrzymie groty, zwane Panaimhami, będącymi od tamtej pory
mieszkaniami Simbaquilów.
,,Debil”
pomyślałam sobie. Widząc miny bliźniaków sadziłam, że myślą oni o tym samym.
- Widzę, Sven, że dziadek dużo ci o nas opowiadał – rzekł pan Esteban.
Zamiast
odpowiedzieć Sven wyszczerzył się do niego, jakby był jakimś przedszkolakiem,
którego pochwaliła opiekunka. Żenujące.
- A gdzie
będziemy się uczyć? – spytał swojego dziadka Alberto.
- W środku Lasu Upkarthendo
jest…no, można powiedzieć, taka mała polanka przy wodospadzie, na której są
prowadzone lekcje Lârishaurstarów. Inne zajęcia, takie jak biologia,
matematyka, fizyka…no, wiecie, te, co są normalnie w szkołach, będziecie mieć w
domu doktor Jackiel.
- A kto będzie ich nas uczył? – spytał Miguel.
- No, oczywiście pani doktor, a któżby inny?
Spojrzeliśmy (my, to znaczy bliźnaki i ja) po sobie niepewnie.
- Nie musicie się bać – rzekł ze śmiechem pan Esteban. – Na pewno ją
polubicie. Zresztą tak jak wszystkich zamieszkujących naszą plażę.
- A kto tam jeszcze mieszka?
- Na przykład Kokomeartosi, a czasami pojawiają się też mieszkańcy
Lasu, czyli różne driady i najady, a nawet, chociaż rzadko, centaury.
Odwróciłam się do bliźniaków i szepnęłam:
- Na pewno nie będziemy się nudzić.
Obaj uśmiechnęli się do mnie w odpowiedzi.
Eh! Znów ten nieprzyjemny napis. Sven z kimś mi się kojarzy, ale nie powiem z kim ;P Rozdział zaiste przedni. Lecę czytać dalej.
OdpowiedzUsuńDosłownie ,,Opowieści z Narnii"! Driady, najady i centaury! PS Co to najady?
OdpowiedzUsuńNajady to duchy rzek i strumyków leśnych, w niektórych wersjach także jezior czy mórz.
Usuń