sobota, 26 stycznia 2013

W blasku życia - Rozdział 3: część 1



Podczas podróży nic się specjalnego nie działo. Znalazłam sobie wygodne miejsce na fotelu przy telewizorze i prawie całą podróż słuchałam muzyki. Wbrew pozorom nie zapoznałam się z tajemniczym blondasem będącym Svenem, bo ten zaszył się w swoim kącie i nawet hiszpańscy bliźniacy z nim nie rozmawiali.
W pewnym momencie zaczęły się trząść wszystkie szklanki stojące na półkach, a światło nagle migać. Wszyscy, nawet Sven, zerwaliśmy się na równe nogi, ale nie ustaliśmy na nich za długo, bo statek rzucał nami jak jakimiś piłkami.
- Co się dzieje?! – krzyknęłam, zapominając, ze chłopcy nie rozumieją po polsku
- Wpłynęliśmy do Trójkąta Bermudzkiego! – wykrzyknął Alberto.
Wtedy statek uspokoił się, a ja pojęłam, co właśnie usłyszałam.
- Ty mówisz po polsku?! – spytałam się, niedowierzając w to, co słyszę.
- No co ty! Ale ty za to doskonale mówisz po hiszpańsku! – odrzekł Alberto.
Zdziwiona, spojrzałam na Miguela. Ten kiwnął głową.
- Ja też słyszę hiszpański.
Byłam naprawdę zszokowana. Już miałam coś powiedzieć, kiedy odezwał się młody Szwed.
- To wszystko przez to, ze jesteśmy już w Strefie Simbaquilów – spojrzał na nas znacząco, a widząc, ze nic nie rozumiemy, wstał z podłogi, na którą się przewrócił i powiedział:
- Strefa Simbaquilów to Trójkąt Bermudzki. Normalnie, kiedy ludzie w nią wpływają, to giną lub ledwo to wszystko przeżywają, a że my jesteśmy Farcâchandami, to burze wywołane przez Simbaquile nie robią nam krzywdy i jesteśmy tu bezpieczni. Ponadto, jako że każdy człowiek, z każdego kraju może być Farcâchandem, Simbaquile tak zaczarowały tę strefę, żeby każdy mógł się z każdym porozumiewać bez żadnych problemów.
Spojrzałam na Alberto i Miguela i zrozumiałam, że nie tylko ja słyszę o tym pierwszy raz. Ponadto, byliśmy wielce zdumieni tym, że Sven postanowił nawiązać z nami jakiś kontakt.
- Nie no, bez jaj. To, że ona nie wiedziała, to się domyślałem, ale że wy? Dziadek nic wam o tym nie mówił?
- Nie wiedzieliśmy, że jest Farcâchandem, dopóki nie nadeszła pora na wybór jego następców – odrzekł mu Alberto.
- Mówił nam, ze jest pilotem. Dlatego nie dziwiły nas jego częste podróże – dodał Miguela.
- A ty wiedziałeś o tym wszystkim, zanim cię wybrali? – zapytałam znienacka.
- Tak – odpowiedział, nie patrząc w moją stronę. Jego głos stał się nagle bardziej zimny. – W przeciwieństwie do niektórych, krew Farcâchandów płynie we mnie od pokoleń.
Zacisnęłam pięści. Wiedziałam, że ma mnie na myśli. Na takich typków jest jeden sposób: ignorancja. Dlatego postanowiłam mu na razie nie mówić, że mój dziadek najprawdopodobniej także był Farcâchandem.
- Doskonale wiesz – odezwał się Alberto, przysuwając się do mnie, a kierując słowa do Svena – że każdy, kogo Simbaquile uznają za godnego, może być Farcâchandem.
- Ale to nie znaczy, że dobrym – odparł Szwed, podnosząc z podłogi książkę.
Alberto już chciał coś dodać, kiedy nagle do kajuty wszedł pan Esteban.
- Trochę nami zatrzęsło, no nie, dzieciaki? – puścił nam oczko. – Ale nie martwcie się, już prawie jesteśmy. Jeśli chcecie zobaczyć wyspę, chodźcie na pokład. Za chwilę będzie ją widać.
Bliźniacy uśmiechnęli się do siebie, po czym zwrócili się do mnie.
- To jak, señorita, idziesz z nami? – Miguel mrugnął do mnie, po czym wyciągnął rękę.
- Jasne – chwyciłam jego dłoń i razem z nim i jego bratem wyszliśmy na pokład. Usłyszałam, że Sven idzie za nami. Chyba nikt nie chciałby przepuścić takiej okazji.
Szare fale oceanu delikatne uderzały o kadłub naszego jachtu. Nad wodą unosiła się delikatna mgła, przez którą miałam wrażenie, że niebo także jest szare. Wszystko było takie smutne, czyli odpowiednie dla miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Przecież Trójkąt Bermudzki to olbrzymie cmentarzysko statków i samolotów.
- Panie Nilsson – odezwał się kapitan Frukowski do stojącego z nami mężczyzny – według moich obliczeń powinniśmy dopływać do środka Strefy.
Dziadek Svena kiwnął głową.
- W takim razie zaczynajmy, panowie.
Trzej mężczyźni, w tym pan Tadeusz, stanęli obok siebie i wyciągnęli prawe ręce w kierunku, w którym płynęliśmy. Zamknęli oczy i zaczęli mamrotać coś pod nosem. Nawet dla Svena było to dziwne.
         Wtem dłonie mężczyzn zaczęły się świecić: pana Tadeusza na mocno zielono, pana Torkela na szafirowo, a pana Estebana na pomarańczowo. Oni wciąż nie otwierali oczu, natomiast my patrzyliśmy na to z otwartymi buziami. Wtedy poczułam, że coś grzeje mnie w plecy. Odwróciłam się i ujrzałam słońce, przebijające się przez gęstą mgłę. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu para po chwili rozpłynęła się w powietrzu, a naszym oczom ukazała się…wyspa Krlâta.
         Na pierwszy rzut oka była ona brzydka, co tutaj znaczy: pozbawiona roślin, plaż i zwierząt. To, co zobaczyliśmy, wyglądało jak szary masyw górski z poszarpanymi szczytami. Kiedy podpłynęliśmy dosyć blisko, zobaczyłam, że nie było tam żadnego portu ani nawet jakiejś plaży. Już miałam to powiedzieć kapitanowi, jednak ten uspokoił mnie kiwnięciem ręki i wskazał na naszych nauczycieli. Mężczyźni wciąż mieli zamknięte oczy, mamrotali jakieś słowa, a ich ręce świeciły się na dane kolory.
         - Patrzcie! – wykrzyknął nagle Miguel.
         Odwróciwszy się, zobaczyłam, że cześć skały, na którą płynęliśmy, podnosi się. Naszym oczom ukazał się wąski kanał, idealny dla naszego jachtu. Chwilę płynęliśmy niczym wąwozem w jakiś wysokich górach, a po chwili wpłynęliśmy ,,do środka wyspy”.
         Kompletnie się nie spodziewałam tego, co tam zobaczyłam. Okazało się, że ten szary łańcuch górski był czymś w rodzaju muru obronnego. Ciągnął się jakieś pięć metrów, a potem znowu ustępował wodzie. Tyle że nie była już ona szara: miała przejrzysty, błękitny kolor, a pod jej powierzchnią pływało wiele kolorowych rybek. Natomiast na środku tego pięknego jeziora lub zatoki, zależy, jak na to spojrzeć, była kolejna wyspa. O wiele mniejsza niż myślałam. Miała piaszczysty brzeg, a tuż za wąska plażą zaczynał się najdziwniejszy las na świecie. Jeśli spojrzeć na to od strony naukowej, nie powinien istnieć. Mianowicie składał się on i z drzew iglastych, i z liściastych, ale także z roślin, które można spotkać tylko nad Morzem Śródziemnym lub w dżungli! Ponadto widać było, że las tętni życiem: co chwilę któraś z koron wysokich drzew się poruszała, a wtedy w powietrze wzbijały się niezwykłe ptaki, które z kolei płoszyły sarny, dziki, rysie, pantery, lamparty i inne dzikie koty oraz wszelkiego rodzaju mniejsze małpy. Z lasu dochodził także nieprzerywalny szum, brzmiący jak potok lub wodospad.
         W skrócie, wyspa wyglądała cudownie. Pan Tadeusz miał rację, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Najwyraźniej chłopakom też się spodobała, bo stali jak zamurowani. Odwróciłam się do tyłu i zobaczyłam, że nasi nauczyciele z powrotem ,,są z nami”.
         - A nie mówiłem?! – wykrzyknął do mnie pan Tadeusz. Domyśliłam się, co miał na myśli.
         - No, miał pan rację! – odkrzyknęłam. Wiał dość silny wiatr, dlatego, mówiąc normalne, nikt by nic nie zrozumiał.
         - A teraz patrzcie – do mnie i do chłopaków podszedł pan Esteban. – Tam, na wprost, widzicie Las Upkarthendo. Na razie lepiej się tam nie zapuszczajcie, nie znacie jeszcze obyczajów jego mieszkańców.
         Bliźniacy i ja spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Natomiast Sven miał taką minę, jakby wiedział to wszystko od dawna.
         - Na granicy plaży i lasu – pan Esteban kontynuował swój opis – znajdują się trzy domki: jeden dla nas, Lârishaurstarów, drugi dla was, dzieci, a trzeci należy do doktor Jackiel. Ponieważ nie spodziewaliśmy się, że czwartym Farcâchandem będzie dziewczyna – tutaj zwrócił się do mnie – ty, Jagodo, będziesz mieszkała w domku z panią doktor.
                Jak to? Czyli wcześniej nie wiedzieli o mnie? Pan Tadeusz im nie powiedział? Nie umiałam sobie odpowiedzieć na te pytania. Musiałam pogadać z moim Lârishaurstarem.
- Simbaquile mieszkają w grotach w Bâllukutcie – usłyszałam głos pana Davilli. Dopiero po chwili skapnęłam się, że nie mam pojęcia, o czym on mówi, ale chwile mojej nieuwagi już zdążył wykorzystać Sven.
- Bâllukut, jakbyście nie wiedzieli, to ten szary masyw górski służący Simbaquilom do obrony. Od wewnętrznej strony zostały w nim wydrążone olbrzymie groty, zwane Panaimhami, będącymi od tamtej pory mieszkaniami Simbaquilów.
,,Debil” pomyślałam sobie. Widząc miny bliźniaków sadziłam, że myślą oni o tym samym.
- Widzę, Sven, że dziadek dużo ci o nas opowiadał – rzekł pan Esteban.
Zamiast odpowiedzieć Sven wyszczerzył się do niego, jakby był jakimś przedszkolakiem, którego pochwaliła opiekunka. Żenujące.
- A gdzie będziemy się uczyć? – spytał swojego dziadka Alberto.
- W środku Lasu Upkarthendo jest…no, można powiedzieć, taka mała polanka przy wodospadzie, na której są prowadzone lekcje Lârishaurstarów. Inne zajęcia, takie jak biologia, matematyka, fizyka…no, wiecie, te, co są normalnie w szkołach, będziecie mieć w domu doktor Jackiel.
- A kto będzie ich nas uczył? – spytał Miguel.
- No, oczywiście pani doktor, a któżby inny?
Spojrzeliśmy (my, to znaczy bliźnaki i ja) po sobie niepewnie.
- Nie musicie się bać – rzekł ze śmiechem pan Esteban. – Na pewno ją polubicie. Zresztą tak jak wszystkich zamieszkujących naszą plażę.
- A kto tam jeszcze mieszka?
- Na przykład Kokomeartosi, a czasami pojawiają się też mieszkańcy Lasu, czyli różne driady i najady, a nawet, chociaż rzadko, centaury.
Odwróciłam się do bliźniaków i szepnęłam:
- Na pewno nie będziemy się nudzić.
Obaj uśmiechnęli się do mnie w odpowiedzi.

3 komentarze:

  1. Eh! Znów ten nieprzyjemny napis. Sven z kimś mi się kojarzy, ale nie powiem z kim ;P Rozdział zaiste przedni. Lecę czytać dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dosłownie ,,Opowieści z Narnii"! Driady, najady i centaury! PS Co to najady?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najady to duchy rzek i strumyków leśnych, w niektórych wersjach także jezior czy mórz.

      Usuń