Szeroko otworzyłam oczy i wyjrzałam za okno. Niebo było już bardzo
jasne. No super! Szybko zerwałam się z łóżka. Zaspać pierwszego dnia w nowej
szkole!
Spojrzałam na łóżko doktor Jackiel. Kobiety w nim nie było, a pościel
była idealnie zasłana. Zobaczyłam, że na kołdrze leży jakaś dziwna, zielona
sukienka. Podeszłam tam i ją podniosłam. Była do niej przyczepiona karteczka.
,,Twój nowy mundurek. Może nie za ładny, ale w
tak krótkim czasie nie znalazłam nic lepszego. I nie zapomnij założyć butów!”
Liścik był podpisany przez panią Anastazję. Bez namysłów zarzuciłam na
siebie malachitowy ciuszek. Nie miałam czasu się przeglądać i stroić przed
lustrem, jednak MUSIAŁAM dokładniej
obejrzeć swój ,,mundurek”.
Sukienka była ładniejsza, niż mi się wydawało. Sięgała trochę przed
kolana. Ramiączka były tak zrobione, że zsuwały się na ramiona. Dolna część
była lekko pofalowana. Na sukienkę założyłam ciemnozieloną damską kamizelkę ze
złotymi guzikami. Po zapięciu idealnie ściskała moją talię.
Spojrzałam na buty. Były to zwykłe botki, na średnim obcasie. Miały
pastelowy, brązowy kolor i chyba były skórzane. Kiedy założyłam je na nogi,
okazały się o wiele wygodniejsze od wszystkich butów, jakie kiedykolwiek
miałam.
Widząc coraz jaśniejsze niebo za oknem, szybko się poczesałam i
zbiegłam na dół. Drzwi domku pani doktor były otwarte. Wybiegłam na podwórko i zobaczyłam
słońce, powoli wznoszące się nad Bâllukutem. Rozejrzałam się szybko dookoła i
pobiegłam za domek pani Anastazji.
- Ach, Jagoda! –
wykrzyknął pan Esteban na mój widok. Razem z innymi Lârishaurstarami
i chłopakami siedzieli przy długim stole, na którym piętrzyło się mnóstwo
śniadaniowych potraw.
- Już myśleliśmy, ze się nie zjawisz – odezwał się Sven i uśmiechnął
się do mnie. Nie był to jednak przyjazny uśmiech.
- Jak widać, jednak jestem – odparowałam i, nie patrząc na Szweda,
usiadłam obok Miguela, który zrobił dla mnie miejsce. Bliźniak popatrzył na
mnie uważnie, a na jego twarzy pojawił się figlarny uśmieszek.
,,Widocznie spodobał mu się mój mundurek” pomyślałam sarkastycznie.
Jednocześnie przyjrzałam się strojom chłopaków. Każdy z nich miał na sobie
długie, ciemnozielone, luźne spodnie. Ich koszule były tego samego koloru, co
moja sukienka, z takimi samymi jak u mnie złotymi guzikami. Na nogach mieli skórzane
brązowe buty za kostkę, bardzo podobne do tych moich.
- No, śmiało – rzekł pan Tadeusz. Skapnęłam się, że mówi do mnie. –
Częstuj się
Rozejrzałam się po stole. Były tam jajecznica, różnego rodzaju serki,
wędliny, mleko i płatki, tosty, jajka na miękko i sadzone, herbata, soki, a
nawet kilka rodzajów kaw. Nie wiadomo było, co wybrać!
Kiedy wszyscy się już najedli, pan Torkel wstał.
- Drodzy Farcâchandowie!
– zaczął.
- Szykuje się
dłuższa mowa – szepnął mi do ucha Miguel.
- Serdecznie witamy nas na wyspie Krlâta. Tak jak pisaliśmy wam w listach,
będziecie się tutaj uczyć i normalnych lekcji, i zadań związanych z nami i Simbaquilami.
Plan dnia będzie wyglądał następująco:
Pobudka
jest o wschodzie słońca. Następnie macie śniadanie, a później idziecie do domu
pani doktor na lekcje. W południe spotykamy się tutaj, jecie lunch, a potem
idziecie z nami na zajęcia. Po obiedzie macie jeszcze dwie godziny z panią
Anastazją, później jest mała kolacja, no i jeśli nie będziecie padać ze
zmęczenia, to czas wolny.
Starałam
się nie być zaskoczona, tyle już dziwnych rzeczy się od nich dowiadywałam, ale
i tak zdziwiłam się, że prawie nie mamy przerwy w ciągu całego dnia. Ciekawiło
mnie, czy weekendy też będziemy mieć nawalone?
-
No! – wykrzyknął pan Tadeusz. – To nie traĆmy czasu i zabierajmy się do swoich
zajęć.
Po
tych słowach każdy wstał. Zdziwiło mnie to, że nikt nawet nie spojrzał na
bałagan na stole. Ponieważ nie rwałam się do sprzątania, szybko odeszłam wraz z
chłopakami.
Pani
Anastazja już czekała na nas w sali na dole. No się zaczęło. Typowo, jak w
każdej szkole. Na wstępie doktor zaczęła nam czytać swój regulamin i kryteria
ocen, takie tam bzdety. A później rozpoczęły się lekcje.
Biologia,
geografia, chemia, fizyka, matematyka. To były te normalne. Pani Jackiel
zrezygnowała z informatyki, ponieważ na wyspie i tak nie działały komputery,
oraz z języków, bo i tak każdy by wszystko zrozumiał. Zamiast tych przedmiotów
mieliśmy jednak język simbaquilski. Kiedy otworzyłam do niego książkę, ujrzałam
te dziwne znaczki, które na początku miałam w liście. Pani Anastazja mówiła, ze
język ten nie jest trudny szybko go
opanujemy, ale miałam ku temu pewne wątpliwości.
Przedpołudnie
zleciało wyjątkowo szybko. Poczułam niewyobrażalną ulgę, kiedy po tylu
godzinach mogłam wreszcie wstać. Wraz z bliźniakami (zaczęłam ich już tak
nazywać oficjalnie), no i Svenem, poszliśmy na lunch, którym była sałatka
owocowa i truskawkowy kisiel. Lârishaurstarowie już na nas czekali.
Kiedy zjedliśmy posiłek, pan Esteban
kiwnął na nas ręką. Ruszyliśmy za nim oraz za panem Torkelem. Ostatni z
mężczyzn zamykał mały pochód.
- Gdzie my właściwie idziemy? – zapytał
Alberto, kiedy weszliśmy w las. Od razu zrobiło się nieco ciemniej.
- Sam się zaraz przekonasz –
odpowiedział zdawkowo jego dziadek i szedł dalej.
Strasznie dziwnie było widać znane mi
polskie sosny tuż obok tropikalnych roślin, których nigdy nie widziałam w
encyklopediach, a co ważniejsze – na oczy Ich zapach przypominał mi o domu,
który był hen, hen daleko za oceanem.
Nagle zobaczyłam naprawdę dziwny krzak.
Jego liście (lub igły, sama nie wiem, co to było) były całe szare i
nienaturalnie proste. Nie mogłam się oprzeć pokusie, żeby to dotknąć.
Wyciągnęłam rękę…i krzyknęłam.
- Co się stało?! – Miguel znalazł się
tuż obok mnie.
- Ten krzak…on się poruszył!
- Och, wypraszam sobie! Nie jestem
żadnym krzakiem! – wykrzyknął jakiś piskliwy głosik. Razem z Miguelem
rozejrzeliśmy się dookoła. Alberto i Sven już do nas szli, tak samo jak ich
dziadkowie. Jednak żadne z nich nie odezwało się słowem.
- Kto to powiedział? – zapytał drżącym
głosem Miguel.
- A może byś tak spojrzał w dół,
chłopcze, zamiast szukać niewidzialnych stworzeń, co? – odezwał się ten sam
cieniuteńki głosik.
Zrobiliśmy to, co zaproponował…no, cóż
za niespodzianka, kolejny szok! Przed, a raczej pod nami stało przedziwne
stworzenie. Sięgało mi do połowy łydki…i całe było z kamieni. Mniejszych,
których używał jako rąk, nóg, oczu, uszu i ust, oraz jednego większego, czyli
tułowia. Najśmieszniejsze były jednak jego włosy, które na początku wzięłam za
gałęzie krzaku. Przypominały mi gigantyczne afro! Sięgało ono stworzeniu do
kostek (jeśli je miał) oraz pięło się wysoko ponad jego głowę.
- Na co się tak wszyscy gapicie?! –
zezłościł się człowieczek. Jego kamienne usta śmiesznie się otwierały, kiedy
mówił. – Nigdy nie widzieliście Kokomeartosa?!
- Karmyku, nie denerwuj się tak –
odezwał się pan Tadeusz. Nie zauważyłam, kiedy do nas podszedł.
– Ci Farcâchandowie
dopiero co przybyli na wyspę. Nie zdążyliśmy ich jeszcze w nic wprowadzić.
Zorientowałam
się, skąd kojarzę to imię. Pan Tadeusz wspominał o Karmyku, kiedy zmieniał zawarte
w liście simbaquilskie lomrgozje (tak się nazywają ich litery) na zrozumiałe
dla mnie wyrazy.
-
Ej… - zaczęłam – to nie ty pisałeś te listy co dostawaliśmy kilka tygodni temu?
No, wiesz, o tym, ze zostaliśmy tu przyjęci, co mamy wziąć i takie tam.
- Zgadza się –
Karmyk wyprężył dumnie pierś. – To moja robota. A nazywam się Karmidusz Furcent
Mifrosz Trzeci i pochodzę z najstarszego rodu Kokomeartosów zwanego…
- Dobra, dość
tych gadek, Karmyk – przerwał mu pan Torkel. – Spieszy nam się, nie widzisz?
No, dzieciaki, idziemy!
- Miło było cię
poznać – zdążyłam jeszcze szepnąć do czerwonego jak burak Karmyka (serio, na
szarym kamieniu wyglądało to przekomicznie!). Potem cała nasza grupka poszła w
dalszą drogę.
Szliśmy jeszcze
jakieś dziesięć minut, aż w końcu zaczęło się robić jaśniej. Widać było, że
przed nami jest jakaś duża przerwa pomiędzy drzewami, bo wpadało nią dużo
słońca. Kiedy przez nią przeszliśmy, oniemiałam z zachwytu.
Byliśmy na
niedużej, choć przepięknej polance. Na prawo, z dosyć wysokich skał, spadał do
małego oczka wodnego wodospad. Polanka była okrągła, ze wszystkich stron
otoczona lasem. Przy jeziorku rosły żonkile, tulipany, maki, lilie, ale też
wiele kwiatów, których nie znałam, bo pewnie naturalnie rosną gdzieś w
tropikach. Wśród nich można było dostrzec jakieś zające, lisy, kotki,
jaszczurki oraz ptaki, które gdy nas zobaczyły, natychmiast zerwały się do
lotu.
Na lewo, gdzie
trawa była równo i na krótko przycięta, stał niski, kamienny stół. Leżały na
nim olbrzymie, oprawione w skóry księgi, porozrzucane kartki papieru oraz
starodawne pióra i słoiczki z atramentem. Właśnie tam zaprowadzili nas
nauczyciele.
- Tą polankę
nazywamy Aitfasi Yn Foghfunza, czyli miejsce nauki – odezwał się pan Tadeusz. –
To właśnie tutaj będziecie się uczyć wszystkiego o Simbaquilach, o Cechach, o
tym, jak nad nimi panować i jak je odkryć, ale także tego, czego musicie
przestrzegać i czego słuchać.
- Siadajcie –
rzekł pan Esteban, wskazując na trawę. Nie zauważyłam wcześniej, ale były tam
cztery zielone poduszki służące nam za siedzenia. Lârishaurstarowie
usiedli na pniakach za stołem. Dopiero wtedy zauważyłam, że jedno siedzenie
jest puste.
- Jako że dzisiaj są nasze pierwsze wspólne zajęcia, trochę wam
odpuścimy – rzekł pan Torkel. – Normalnie na każdych zajęciach będziemy was
odpytywać z historii, zwyczajów i upodobań Simbaquilów oraz Farcâchandów, tak więc radziłbym uważać na
lekcjach.
- Ale prze pana…
– odezwał się Miguel – My i tak mamy mnóstwo zajęć z panią Anastazją. nie damy
rady…
- My tez tak na
początku myśleliśmy – przerwał mu pan Tadeusz – jednak jesteście Farcâchandami,
a więc całą ich historię macie we krwi. Po prostu musicie ją umieć odczytać, a
wtedy nauka nie będzie taka trudna.
- No – pan
Torkel zatarł ręce. – Macie jeszcze jakieś pytania? Jeśli nie, to…
Wtedy
zobaczyłam, że ręka Alberto niepewnie uniosła się do góry. Pan Torkel
zmarszczył brwi.
- Tak?
- Nie chciałbym
być niecierpliwy czy coś tam – powiedział Hiszpan – ale kiedy wreszcie
zobaczymy Simbaquila?
Wśród Lârishaurstarów
zapadła niezręczna cisza.
- Tadeuszu, wiem
co myślisz, ale jest na to stanowczo za wcześnie – odezwał się niezwykle
kategorycznie pan Esteban.
- Doskonale
sobie zdaję z tego sprawę, jednak biorąc pod uwagę te okoliczności…
- Okoliczności
nie mają tu nic do rzeczy – przerwał mu pan Torkel.
- Torkel, wiem,
co o tym myślisz, jednak to właśnie ty wpadłeś na pomysł, żeby powiadomić ich o
tym wcześniej, tak więc skoro przyspieszyłeś to, trzeba będzie nieco
przyspieszyć wszystko.
Spojrzałam na
Bliźniaków. Alberto wzruszył zdziwiony ramionami, a na twarzy Miguela malował
się jeden wielki znak zapytania.
„ Coraz więcej
pytań, coraz mniej odpowiedzi” pomyślałam sobie.
Spojrzałam na
Svena. Tym razem i on wyglądał nieco mniej pewnie niż zwykle. Zmarszczył swoje
blond brwi i uważnie przypatrywał się kłócącym mężczyznom. Po chwili chyba
poczuł na sobie mój wzrok, bo odwrócił się, zrobił kwaśną minę, jednak dał mi
do zrozumienia, ze też nie wie, o czym nauczyciele rozmawiają.
Tymczasem
mężczyźni umilkli, ale wciąż mierzyli się wzrokiem. Przypominało to tamto
wydarzenie na jachcie.
- Co oni robią?
– spytałam się Alberto.
- Rozmawiają ze
sobą w myśli – Hiszpan spojrzał na mnie. – Dziadek mi o tym opowiadał. Kiedy Farcâchandowie
osiągną tak jakby swoja pełnoletność, mogą rozmawiać ze sobą bez używania słów.
- Super, nie? –
wtrącił się ze śmiechem Miguel
Przytaknęłam
głową.
- Szkoda tylko,
że my nie słyszymy ich myśli.
Kiedy to
powiedziałam, Sven zawierał się niespokojnie. Spojrzałam na niego pytająco,
jednak ten nic nie powiedział, tylko schował głowę w kolanach. Przyznaję, to
było nieco dziwne. Jednak nie myślałam o tym, bo wtedy odezwał się pan Esteban:
- Alberto –
zaczął. – Oto odpowiedź na twoje pytanie, a jednocześnie temat dzisiejszej
lekcji – Hiszpan wskazał na starszego Szweda, idącego w kierunku plaży. Bez
słowa poszliśmy za nim.
Nic z tego nie rozumiem. Szwed poszedł na plażę, oni poszli za nim.
OdpowiedzUsuńE tam czytam dalej PS masz nowego fana!!