Kiedy doszliśmy
przed nasze domki, Lârishaurstarowie kazali nam usiąść na piasku, ale nie za
blisko wody. Wtedy pan Esteban wyciągnął spod koszuli ten sam wisiorek–słońce,
które dostałam jeszcze w Polsce. Zdziwiłam się, bo myślałam, że taki wisiorek
mam tylko ja. Wtedy pan Esteban włożył jeden promyk do buzi i mocno w niego
dmuchnął. Rozległ się przeciągły, cieniutki dźwięk, wwiercający się w uszy
niczym jakieś wiertło. Tak jak reszta zatkałam uszy i przymknęłam oczy. Po
chwili dźwięk umilkł.
Kiedy otworzyłam
oczy, zobaczyłam coś dużego lecącego w naszą stronę. Oniemiała, wstałam, tak
samo jak Miguel. Po chwili niezwykłe stworzenie wylądowało przy nas na plaży.
Nie mam pojęcia,
jak wcześniej wyobrażałam sobie Simbaquila. Chyba w ogóle o nim nie myślałam,
tyle było spraw na głowie. Byłam więc zszokowana, gdy na piasku obok nas
wylądowało znane mitologiczne stworzenie – gryf.
Z tego, co się
orientowałam, różnił się on od normalnego gryfa jedna znaczącą rzeczą –
wszystkie jego łapy były lwie. Tak naprawdę, to trudno mi opisać to stworzenie.
Było większe od przeciętnego konia, jeżeli patrzymy tylko na lwi tułów. Trzeba
bowiem pamiętać, że ma on smukłą szyję oraz orlą głowę i skrzydła, pokryte
delikatnymi piórkami. Simbaquil pana Esteban miał złocisto – pomarańczowy
kolor. Stworzenie dumnie wyprężało swoją pierś, połyskującą w słonecznym
świetle. Jego dziób był haczykowaty i złoty, jednak czułam, że w każdej chwili
mógłby zadać śmiertelny cios.
- Dzieci –
przemówił pan Esteban – oto Matudoch, mój Simbaquil.
Patrzyliśmy na niego w osłupieniu. Stojąc przy
nim, odczuwało się niemal, jak potężną i starą rasą są Simbaquile. Stworzenie
to popatrzyło na nas w skupieniu (jego oczy były ułożone jak u człowieka, nie
jak u ptaka), po czym ugięło przednie łapy, wbiło w piasek swoje pazury i
pochyliło swoją głowę.
- To wielki zaszczyt poznać nowych Farcâchandów
– rzekł Matudoch. Jego głos był sam w sobie wesoły, ale gdy mówił, ziemia
lekko się pod nami trzęsła.
- On gada! –
wykrzyknął Miguel.
- No przecież,
że gada – odparł Sven. – Co, zdziwiło cię, że najpotężniejsza rasa na ziemi
umie mówić?
Usłyszeliśmy,
jak Matudoch cicho się zaśmiał.
- Chłopak ma gadane, nie ma co – odwrócił
głowę w stronę dziadka bliźniaków. – To
chyba nie jest twój wnuk, prawda, Estebanie?
- Nie – roześmiał
się nauczyciel. – Moimi wnukami są tamci bliźniacy.
Matudoch
skierował głowę ponownie w naszą stronę. Jego wzrok zatrzymał się na mnie.
- A to… - jednak Simbaquil nie dokończył zdania, bo pan Esteban posłał
mu dziwne spojrzenie.
- Co, znowu
rozmowa w myślach? – spytałam.
- Oto wasza
pierwsza lekcja – pan Torkel podszedł do nas. – Simbaquile mogą rozmawiać na
głos tylko wtedy, jeśli i człowiek, i on sam wydadzą na to zgodę. Normalnie
tylko dany Farcâchand może rozmawiać ze swoim Simbaquilem. Oczywiście, w
myślach.
Widać było, że
Matudoch rozmawia z panem Davillą, jednak jego wzrok ciągle spoczywał na mnie.
W pewnym momencie Simbaquil prawie niedostrzegalnie pokiwał głową. Wtedy pan
Esteban wzął głęboki wdech.
- To już chyba
koniec dzisiejszej lekcji – powiedział. – Pierwszego dnia wam odpuścimy, ale
później już nie będzie tak lekko. Jeśli chcecie wiedzieć, to Simbaquile nie
mogą się teraz nam zbytnio pokazywać, dlatego spotkacie się z nimi dopiero za
jakiś czas.
- No – odezwał
się pan Tadeusz po chwili ciszy, podczas której Matudoch kiwnął nam głową i
odleciał. – Wracajcie już do swoich domów. Wypocznijcie przed jutrzejszym dniem
– po czym podszedł do nas i szepnął cos na ucho Miguelowi.
- Jasne, prze
pana – odpowiedział uradowany chłopak, pociągnął za ramię zaskoczonego brata i
czym prędzej pobiegli do swojej chatki. Ponieważ nauczyciele także się
rozchodzili, a jakoś nie miałam ochoty zostawać sam na sam ze znowu wściekłym
Svenem, ja także poszłam do swojego domku. Miałam o czym myśleć.
***
Po jakiejś
godzinie, podczas której zabrałam się do czytania jednej z licznych książek
pani Anastazji, ktoś rzucił w moje okno nieduży kamyczek. Zaciekawiona,
wychyliłam się i zobaczyłam Alberto machającego do mnie, abym zeszła na dół.
Czym prędzej zbiegłam po schodach.
- Spałaś tam czy
co? – spytał chłopak.
- Czytałam, a
co, nie wolno?
- Myśleliśmy z
Miguelem, że jest ci trochę nudno, dlatego chcieliśmy cię zaprosić do siebie,
ale jak tak bardzo jesteś zainteresowana książką, to…
- Oj, nie gadaj
tyle – przerwałam rozbawiona. – Jak tak bardzo chcecie, mogę do was na chwilkę
wpaść.
Alberto
zaprowadził mnie pod swój domek i zastukał jakimś kodem. Po chwili drzwi się uchyliły.
- Co ona tu
robi? – warknął Sven.
- Chciałem jej
pokazać, jak mieszkamy – uprzejmie wyjaśnił Alberto, jednak czułam, że powoli
wyczerpuje się w nim cierpliwość do Szweda.
- Pewnie sama ma
podobnie. Ne musiałeś się fatygować – odburknął Sven
- A co, boisz
się, że ci pomiesza książki?! – krzyknął z głębi domu Miguel.
Uśmiechnęłam się
pod nosem, widząc, jak blondyn mocno zaciska pięści.
- Nie bój się
dziewczyny, Sven – szepnęłam.
Chłopak
zmarszczył brwi, po czym z rozmachem otworzył drzwi.
- Chyba będziemy
musieli się przyzwyczaić – burknął Alberto i zaprosił mnie do środka.
Domek chłopaków
był o wiele mniejszy od mojego i pani Anastazji. Z podwórka wchodziło się od
razu do dużej sali z czterem łóżkami (jedno było zawalone ciuchami – pomyśleć,
że miałabym tam spać!). a po lewej stronie były drzwi do łazienki. Na wprost
drzwi wisiała olbrzymia, stara mapa wyspy. Teren wydawał się o wiele większy,
niż na początku przypuszczałam, dlatego zaciekawiona podeszłam bliżej.
- Nie pozwalają
nam nigdzie chodzić i trzymają nas blisko plaży – odezwał się Miguel, podnosząc
się z łóżka. – Tylko dlaczego?
Nagle usłyszałam
ciche stęknięcie. To Alberto złapał się za brzuch i podparł o framugę drzwi.
- Co ci? –
spytał się Sven, wychodząc z łazienki.
Alberto napotkał
mój wzrok i uśmiechnął się słabo.
- To nic takiego
– odparł. – Mam tak od dzieciństwa, nie przejmujcie się.
Sven wzruszył
ramionami i rzucił się na łóżko, zakładając na uszy słuchawki.
- Współczuję
wam, że z nim mieszkacie – powiedziałam do Miguela. – Na pewno nie będzie wam
łatwo.
- Może się
przyzwyczaimy.
Ponownie
spojrzałam na mapę.
- Faktycznie, to
dziwne – rzekłam do Hiszpanów. – To, co przed chwilą mówił Miguel. Że nie
pozwalają się nam prawie niegdzie ruszać.
- Może w lesie
jest niebezpiecznie – odezwał się Alberto.
- Dziadek coś
nam wspominał, że żyje tu wiele stworzeń, które muszą się do nas przyzwyczaić.
Dopiero za jakiś czas będziemy mogli je poznać – powiedział Miguel.
Zamyśliłam się
na chwilę i usiadłam na łóżku chłopaka. Po chwli wyciągnęłam spod sukienki
wisiorek – słońce.
- Wy też takie
macie? – zapytałam chłopaków.
Bliźniacy spojrzeli
na siebie i równocześnie sięgnęli po zawieszkę. Ich słońce też miało srebrne
promienie, jednak w środku każde było inne. U Miguela płyn miał kolor lekko
pomarańczowy, wpadający w łososiowi. Natomiast środek słońca Alberta był koloru
bardzo jasno zielonego z domieszką żółtego.
- Każdy Farcâchand
ma taki wisiorek – powiedział Miguel. - Podobno jajo Simbaquila, a później i on
sam, są takiego samego koloru.
- Fajnie! –
wykrzyknęłam. – A ta Cecha? Z nią też kolor wisiorka ma coś wspólnego?
- Chyba tak –
rzekł Alberto, chowając wisiorek i siadając obok mnie. – Podobno jeśli kolor
jest jakiś ciemny i mroczny, najprawdopodobniej będzie ten ktoś miał złą Cechę.
- Nie zawsze tak
jest – odezwał się ktoś od strony drzwi. Pan Torkel stał oparty o ścianę i
uważnie nam się przyglądał. – Ale wszystkiego będziecie się uczyć w tym roku. A
teraz powinniście już się kłaść.
- Przecież
jeszcze nie ma dwudziestej! – wykrzyknął Miguel, wymachując rękami.
- Na wyspie Krlâta nie
patrzymy na zegarek, tylko na słońce – odparł nauczyciel. – Wraz z nim chodzimy
spać, i wraz z nim wstajemy. W końcu przywykniecie, oczywiście, jeżeli lubicie
się wysypiać.
Po tych słowach, zapalając fajkę, którą wyjął z kieszeni, pan Torkel
odszedł do swojego domu.
- Chyba ma rację – rzekłam do chłopaków. – Lepiej już pójdę.
Powiedzieliśmy sobie dobranoc i już wychodziłam, kiedy usłyszałam
ciche „Nareszcie!”. Zatrzymałam się i spojrzałam na Svena, który właśnie
zdejmował słuchawki (które wiedziałam, że założył tylko dla podkreślenia swojego braku zainteresowania, bo przecież nie mogły działać na wyspie). Po chwili Szwed spojrzał mi w oczy. Zobaczyłam w nich jakiś
wielki smutek…i nienawiść. Tak. Sven szczerze mnie nienawidził.
Genialne! A kiedy wstawisz następny post?
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością :D