poniedziałek, 18 lutego 2013

W blasku życia - Rozdział 4: część 2



Kiedy doszliśmy przed nasze domki, Lârishaurstarowie kazali nam usiąść na piasku, ale nie za blisko wody. Wtedy pan Esteban wyciągnął spod koszuli ten sam wisiorek–słońce, które dostałam jeszcze w Polsce. Zdziwiłam się, bo myślałam, że taki wisiorek mam tylko ja. Wtedy pan Esteban włożył jeden promyk do buzi i mocno w niego dmuchnął. Rozległ się przeciągły, cieniutki dźwięk, wwiercający się w uszy niczym jakieś wiertło. Tak jak reszta zatkałam uszy i przymknęłam oczy. Po chwili dźwięk umilkł.
Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam coś dużego lecącego w naszą stronę. Oniemiała, wstałam, tak samo jak Miguel. Po chwili niezwykłe stworzenie wylądowało przy nas na plaży.
Nie mam pojęcia, jak wcześniej wyobrażałam sobie Simbaquila. Chyba w ogóle o nim nie myślałam, tyle było spraw na głowie. Byłam więc zszokowana, gdy na piasku obok nas wylądowało znane mitologiczne stworzenie – gryf.
Z tego, co się orientowałam, różnił się on od normalnego gryfa jedna znaczącą rzeczą – wszystkie jego łapy były lwie. Tak naprawdę, to trudno mi opisać to stworzenie. Było większe od przeciętnego konia, jeżeli patrzymy tylko na lwi tułów. Trzeba bowiem pamiętać, że ma on smukłą szyję oraz orlą głowę i skrzydła, pokryte delikatnymi piórkami. Simbaquil pana Esteban miał złocisto – pomarańczowy kolor. Stworzenie dumnie wyprężało swoją pierś, połyskującą w słonecznym świetle. Jego dziób był haczykowaty i złoty, jednak czułam, że w każdej chwili mógłby zadać śmiertelny cios.
- Dzieci – przemówił pan Esteban – oto Matudoch, mój Simbaquil.
 Patrzyliśmy na niego w osłupieniu. Stojąc przy nim, odczuwało się niemal, jak potężną i starą rasą są Simbaquile. Stworzenie to popatrzyło na nas w skupieniu (jego oczy były ułożone jak u człowieka, nie jak u ptaka), po czym ugięło przednie łapy, wbiło w piasek swoje pazury i pochyliło swoją głowę.
- To wielki zaszczyt poznać nowych Farcâchandów – rzekł Matudoch. Jego głos był sam w sobie wesoły, ale gdy mówił, ziemia lekko się pod nami trzęsła.
- On gada! – wykrzyknął Miguel.
- No przecież, że gada – odparł Sven. – Co, zdziwiło cię, że najpotężniejsza rasa na ziemi umie mówić?
Usłyszeliśmy, jak Matudoch cicho się zaśmiał.
- Chłopak ma gadane, nie ma co – odwrócił głowę w stronę dziadka bliźniaków. – To chyba nie jest twój wnuk, prawda, Estebanie?
- Nie – roześmiał się nauczyciel. – Moimi wnukami są tamci bliźniacy.
Matudoch skierował głowę ponownie w naszą stronę. Jego wzrok zatrzymał się na mnie.
- A to… - jednak Simbaquil nie dokończył zdania, bo pan Esteban posłał mu dziwne spojrzenie.
- Co, znowu rozmowa w myślach? – spytałam.
- Oto wasza pierwsza lekcja – pan Torkel podszedł do nas. – Simbaquile mogą rozmawiać na głos tylko wtedy, jeśli i człowiek, i on sam wydadzą na to zgodę. Normalnie tylko dany Farcâchand może rozmawiać ze swoim Simbaquilem. Oczywiście, w myślach.
Widać było, że Matudoch rozmawia z panem Davillą, jednak jego wzrok ciągle spoczywał na mnie. W pewnym momencie Simbaquil prawie niedostrzegalnie pokiwał głową. Wtedy pan Esteban wzął głęboki wdech.
- To już chyba koniec dzisiejszej lekcji – powiedział. – Pierwszego dnia wam odpuścimy, ale później już nie będzie tak lekko. Jeśli chcecie wiedzieć, to Simbaquile nie mogą się teraz nam zbytnio pokazywać, dlatego spotkacie się z nimi dopiero za jakiś czas.
- No – odezwał się pan Tadeusz po chwili ciszy, podczas której Matudoch kiwnął nam głową i odleciał. – Wracajcie już do swoich domów. Wypocznijcie przed jutrzejszym dniem – po czym podszedł do nas i szepnął cos na ucho Miguelowi.
- Jasne, prze pana – odpowiedział uradowany chłopak, pociągnął za ramię zaskoczonego brata i czym prędzej pobiegli do swojej chatki. Ponieważ nauczyciele także się rozchodzili, a jakoś nie miałam ochoty zostawać sam na sam ze znowu wściekłym Svenem, ja także poszłam do swojego domku. Miałam o czym myśleć.

***

Po jakiejś godzinie, podczas której zabrałam się do czytania jednej z licznych książek pani Anastazji, ktoś rzucił w moje okno nieduży kamyczek. Zaciekawiona, wychyliłam się i zobaczyłam Alberto machającego do mnie, abym zeszła na dół. Czym prędzej zbiegłam po schodach.
- Spałaś tam czy co? – spytał chłopak.
- Czytałam, a co, nie wolno?
- Myśleliśmy z Miguelem, że jest ci trochę nudno, dlatego chcieliśmy cię zaprosić do siebie, ale jak tak bardzo jesteś zainteresowana książką, to…
- Oj, nie gadaj tyle – przerwałam rozbawiona. – Jak tak bardzo chcecie, mogę do was na chwilkę wpaść.
Alberto zaprowadził mnie pod swój domek i zastukał jakimś kodem. Po chwili drzwi się uchyliły.
- Co ona tu robi? – warknął Sven.
- Chciałem jej pokazać, jak mieszkamy – uprzejmie wyjaśnił Alberto, jednak czułam, że powoli wyczerpuje się w nim cierpliwość do Szweda.
- Pewnie sama ma podobnie. Ne musiałeś się fatygować – odburknął Sven
- A co, boisz się, że ci pomiesza książki?! – krzyknął z głębi domu Miguel.
Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc, jak blondyn mocno zaciska pięści.
- Nie bój się dziewczyny, Sven – szepnęłam.
Chłopak zmarszczył brwi, po czym z rozmachem otworzył drzwi.
- Chyba będziemy musieli się przyzwyczaić – burknął Alberto i zaprosił mnie do środka.
Domek chłopaków był o wiele mniejszy od mojego i pani Anastazji. Z podwórka wchodziło się od razu do dużej sali z czterem łóżkami (jedno było zawalone ciuchami – pomyśleć, że miałabym tam spać!). a po lewej stronie były drzwi do łazienki. Na wprost drzwi wisiała olbrzymia, stara mapa wyspy. Teren wydawał się o wiele większy, niż na początku przypuszczałam, dlatego zaciekawiona podeszłam bliżej.
- Nie pozwalają nam nigdzie chodzić i trzymają nas blisko plaży – odezwał się Miguel, podnosząc się z łóżka. – Tylko dlaczego?
Nagle usłyszałam ciche stęknięcie. To Alberto złapał się za brzuch i podparł o framugę drzwi.
- Co ci? – spytał się Sven, wychodząc z łazienki.
Alberto napotkał mój wzrok i uśmiechnął się słabo.
- To nic takiego – odparł. – Mam tak od dzieciństwa, nie przejmujcie się.
Sven wzruszył ramionami i rzucił się na łóżko, zakładając na uszy słuchawki.
- Współczuję wam, że z nim mieszkacie – powiedziałam do Miguela. – Na pewno nie będzie wam łatwo.
- Może się przyzwyczaimy.
Ponownie spojrzałam na mapę.
- Faktycznie, to dziwne – rzekłam do Hiszpanów. – To, co przed chwilą mówił Miguel. Że nie pozwalają się nam prawie niegdzie ruszać.
- Może w lesie jest niebezpiecznie – odezwał się Alberto.
- Dziadek coś nam wspominał, że żyje tu wiele stworzeń, które muszą się do nas przyzwyczaić. Dopiero za jakiś czas będziemy mogli je poznać – powiedział Miguel.
Zamyśliłam się na chwilę i usiadłam na łóżku chłopaka. Po chwli wyciągnęłam spod sukienki wisiorek – słońce.
- Wy też takie macie? – zapytałam chłopaków.
Bliźniacy spojrzeli na siebie i równocześnie sięgnęli po zawieszkę. Ich słońce też miało srebrne promienie, jednak w środku każde było inne. U Miguela płyn miał kolor lekko pomarańczowy, wpadający w łososiowi. Natomiast środek słońca Alberta był koloru bardzo jasno zielonego z domieszką żółtego.
- Każdy Farcâchand ma taki wisiorek – powiedział Miguel. - Podobno jajo Simbaquila, a później i on sam, są takiego samego koloru.
- Fajnie! – wykrzyknęłam. – A ta Cecha? Z nią też kolor wisiorka ma coś wspólnego?
- Chyba tak – rzekł Alberto, chowając wisiorek i siadając obok mnie. – Podobno jeśli kolor jest jakiś ciemny i mroczny, najprawdopodobniej będzie ten ktoś miał złą Cechę.
- Nie zawsze tak jest – odezwał się ktoś od strony drzwi. Pan Torkel stał oparty o ścianę i uważnie nam się przyglądał. – Ale wszystkiego będziecie się uczyć w tym roku. A teraz powinniście już się kłaść.
- Przecież jeszcze nie ma dwudziestej! – wykrzyknął Miguel, wymachując rękami.
- Na wyspie Krlâta nie patrzymy na zegarek, tylko na słońce – odparł nauczyciel. – Wraz z nim chodzimy spać, i wraz z nim wstajemy. W końcu przywykniecie, oczywiście, jeżeli lubicie się wysypiać.
Po tych słowach, zapalając fajkę, którą wyjął z kieszeni, pan Torkel odszedł do swojego domu.
- Chyba ma rację – rzekłam do chłopaków. – Lepiej już pójdę.
Powiedzieliśmy sobie dobranoc i już wychodziłam, kiedy usłyszałam ciche „Nareszcie!”. Zatrzymałam się i spojrzałam na Svena, który właśnie zdejmował słuchawki (które wiedziałam, że założył tylko dla podkreślenia swojego braku zainteresowania, bo przecież nie mogły działać na wyspie). Po chwili Szwed spojrzał mi w oczy. Zobaczyłam w nich jakiś wielki smutek…i nienawiść. Tak. Sven szczerze mnie nienawidził.

1 komentarz:

  1. Genialne! A kiedy wstawisz następny post?
    Czekam z niecierpliwością :D

    OdpowiedzUsuń