Bardzo przepraszam za tak duże opóźnienie w opublikowaniu rozdziału 5, ale sporo było na głowie. Za namową przyjaciółki wrzucam go jednak wreszcie, mimo, że już niedługo będę musiała się nieźle napracować, aby nadążyć z wstawianiem :)
___________________________________________________
Kolejne dni mijały bardzo szybko, a to
dlatego, że każdy wyglądał mniej więcej tak samo. Pobudka o wschodzie słońca,
śniadanie, lekcje z panią Anastazją, lunch, zajęcia z Lârishaurstarami,
obiadokolacja oraz czas wolny, z którego i tak nie korzystaliśmy, bo byliśmy
tak wykończeni, że od razu chodziliśmy spać. Po kilku dniach straciłam rachubę
czasu i tylko dzięki naszej nauczycielce wiedziałam, jak jest data
danego dnia.
Tak zwane przez
nas „szkolne lekcje” zlatywały nam bardzo szybko. Gorzej było z nauką języka
Simbaquilów i historią oraz obyczajami Farcâchandów. Miałam wrażenie, ze nigdy
się tego nie nauczę, tak samo z resztą jak bliźniacy. Zupełnie inaczej było z
Panem Zawsze Idealnym, czyli Svenem. Już po kilku dniach miałam go po dziurki w
nosie, zresztą tak jak wszyscy. Co chwila się wymądrzał, uważał, że ma zawsze
rację, nie dawał sobie nic wytłumaczyć, a jak ja lub bliźniacy się w czymś
pomyliliśmy, nie zostawiał na nas suchej nitki. Był taki wredny, chamski i w
ogóle okropny, tak więc nic dziwnego, że wkrótce stał się moim wrogiem numer
jeden. Chyba najbardziej wkurzało mnie zwracanie się do mnie po nazwisku, co on
przyjmował z nieukrywana satysfakcją.
Przez kolejne
kilka miesięcy pogorszyły się nie tylko kontakty między Svenem a mną, ale także
pomiędzy Miguelem i Albertem. Nie miałam pojęcia, co jest nie tak, bo przy mnie
obaj starali zachowywać się normalnie. Ale i tak widziałam, że o coś im poszło,
no i to całkiem nieźle.
Pierwszy okres
nauki okazał się dla mnie zbawieniem, bo dowiedziałam się wszystkiego, co
chciałam wiedzieć o tym, kim jestem. Większość
rzeczy wyjaśnił mi pan Tadeusz, który był moim głównym nauczycielem. Muszę
bowiem zaznaczyć, że lekcje z Lârishaurstarami
często wyglądały tak, że pracowaliśmy indywidualnie, tylko z naszym
,,przełożonym”.
Pan Tadeusz
opowiadał mi wiele ważnych i ciekawych rzeczy. Na przykład to, co interesowało
mnie od początku: dlaczego to ja zostałam wybrana? Okazało się, że pan Tadeusz
nie ma dzieci, czyli też nie ma wnuków, a musiał wybrać swojego następcę. Miał
dostępy do wielu źródeł informacji i po jakimś czasie wybrał kilku kandydatów z
jego rodzinnej okolicy. Pewnego dnia przyjechał do Warszawy, aby poobserwować
wybrane przez siebie dzieci. Kiedy szedł na spotkanie z którymś z rodziców,
zobaczył sytuacje, której miałam nadzieję, że nikt nie widział (kiedy mi to
opowiadał, całkowicie mnie zamurował).
To było na
początku kwietnia, było już w miarę ciepło, więc z kumpelami postanowiłyśmy
pójść na lody. Kiedy stałyśmy w kolejce, zaczął do nas gadać jakiś facet.
Starałyśmy się go ignorować, ale w pewnym momencie mężczyzna niby się zatoczył
i oparł o moją koleżankę, dotykając ja w miejscach, w których nie powinien.
Agata krzyknęła, ale nikt ze stojących obok ludzi nie zareagował, dlatego nie
namyślając się długo, przyłożyłam menelowi z całej siły w czułe miejsce, a potem
jeszcze przywaliłam mu pięścią w nos i kopnęłam z pół obrotu w ramie. Facet był
zbyt oszołomiony, żeby ruszyć się z ziemi. Zupełnie jak ja, bo nie wiedziałam,
ze potrafię takie rzeczy! Gdyby nie moje koleżanki, które szybko zabrały mnie z
tamtego miejsca, mogłabym teraz siedzieć w poprawczaku.
- Kiedy
zobaczyłem, jak go pokonałaś – mówił pan Tadeusz – od razu pomyślałem, ze
będziesz idealna na Farcâchanda. Tylko prawdziwi jeźdźcy Simbaquilów potrafią
podświadomie zareagować w taki sposób.
Po kilku tygodniach
teoretycznych lekcji przyszedł czas na treningi. Każdy z uczniów musiał umieć
posługiwać się mieczem, łukiem oraz umieć walczyć wręcz. To, co zdarzyło się
przy budce z lodami, świadczyło o tym, że każdy z nas już to wszystko potrafił,
jednak musieliśmy tę wiedzę wydobyć na zewnątrz, a to wcale nie było łatwe. Każdy
z nas ćwiczył ze swoim Lârishaurstarem, więc szanse nie były zbytnio wyrównane.
Wbrew pozorom
łucznictwo wcale mnie nie pasjonowało. Owszem, całkiem dobrze mi szło, jednak
czułam, że to nie było coś dla mnie. Wolałam pojedynki na miecze. Co prawda, z
panem Tadeuszem nie dawało się na początku wygrywać, ale później szło mi coraz
lepiej, a to dzięki dodatkowym treningom z doktor Jackiel.
Pani Anastazja
okazała się dla mnie bardzo pomocna. Kiedy nie mogłam czegoś do końca zrozumieć
(najczęściej dotyczyło to języka Simbaquilów), siadałyśmy razem wieczorami przy
stole i wspólnie powtarzałyśmy lekcje. Doktor Jackiel była także jedyną osobą,
której mogłam się zwierzać. Wiem, to dziwnie mieć za przyjaciółkę dorosłą
kobietę, ale jak w okolicy nie ma innych dziewczyn, to po prostu trzeba się
chwytać każdego ratunku. Nawet jak ma ponad trzydzieści lat.
Tak poza tym,
wszystko wyglądało tak samo jak w zwykłych, baaardzo małych szkołach. Kiedy się
już do wszystkiego przyzwyczaiłam, dni znowu wydawały mi się dziwnie monotonne
i nudne, czyli nie warte zapamiętania. Chociaż był wyjątek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz