niedziela, 17 marca 2013

W blasku życia - Rozdział 5: część 2



Było to jakoś w połowie października. Na wyspie Krlâta nie było pór roku, dlatego trudno było się połapać w miesiącach. Mieliśmy właśnie lekcje o anatomii Simbaquilów i robiliśmy jakieś ćwiczenia. Nagle coś zwróciło moja uwagę: Sven nie robił swoich zadań, tylko gryzł ołówek i wpatrywał się w puste miejsce przy stole Lârishaurstarów. Szturchnęłam siedzącego obok mnie Alberta (zauważyłam, że Miguel mocno zmarszczył brwi, gdy to zrobiłam). Pokazałam głową na Szweda, jednak bliźniak tylko wzruszył ramionami.
- Sven, o co chodzi? – odezwał się pan Torkel, tym samym zwracając uwagę reszty mężczyzn.
- Zastanawiam się nad czymś – odrzekł chłopak, wciąż wpatrując się w puste miejsce.
- A można wiedzieć nad czym, chłopcze?
Sven popatrzył się jeszcze chwilę, zamyślony, po czym wypalił:
- Czemu jest was trzech?
Lârishaurstarowie popatrzyli się na siebie, po czym spojrzeli na blondyna. My także , trochę z niedowierzaniem, patrzyliśmy na chłopaka. Owszem, mnie i bliźniaków też to interesowało, ale domyślaliśmy się, że to pewnie jakaś delikatna sprawa, dlatego nie poruszaliśmy tego tematu.
To był kolejny dowód na to, że Sven to po prostu bezczelny cham.
- Chyba rzeczywiście czas, żeby wam o tym powiedzieć – powiedział pan Torkel, na co Hiszpan i Polak kiwnęli głowami.
- A więc? – dopytywał się Sven. Matko, jaki on potrafił być natrętny.
- Widzicie, drodzy Farcâchandowie, dawniej rzeczywiście nie było nas trzech, tylko normalnie, czterech – wydawało się, że mówienie o tym sprawia panu Nilssonowi ból. – Jednak skutki drugiej wojny światowej głęboko się w nas wdarły, a szczególnie w Dermaka – tego, którego teraz wśród nas nie ma. Jego rodzice, brat i siostra zostali brutalnie zabici na jego oczach, co, niestety, odbiło się na jego psychice – pan Torkel na chwilę zamilkł.
- Wiecie już, że moc Simbaquila i jego Farcâchanda nazywana jest  Cechą – kontynuował nauczyciel. Nieśmiało pokiwaliśmy głowami. – Oraz że każde z nich rodzi się z dobrą mocą, jednak poprzez swoje zachowanie i czyny może ją przemienić w złą – tym razem pokiwaliśmy trochę pewniej. – Dobrze. A więc już możecie się domyślić, co się stało z Dermakiem.
- Miał złą Cechę – szepnął Miguel.
- Tak – odparł cicho pan Esteban. – Była to Nienawiść. Nienawiść do niemieckich żołnierzy, do całej wojny,…w ogóle do wszystkiego. Na drugim roku nauczania nasi Lârishaurstarowie poznali się na Dermaku. Złych Farcâchandów zsyła się na banicję na biegun północny, tak więc i to się stało z nim. Normalnie mężczyźni szybko tam umierali, z wycieczenia, głodu lub pragnienia. Jednak z Dermakiem tak się nie stało.
- Czemu? – spytał Alberto.
- Dermak jako pierwszy w historii nauczył się korzystać ze swojej, tak zwanej przez nas czarnej, mocy. Poprzedni źli Farcâchandowie nigdy nie potrafili tego do końca zrobić. Wykorzystując złą Cechę, Dermak wraz ze swoim Simbaquilem zbudowali fortecę, gdzieś daleko na północy. I tam mieszkają do dziś.
- Nie powinniście byli go zabić?! – krzyknął Sven.
- Powinniśmy. Jednak nie potrafiliśmy…i nie potrafimy nadal – rzekł ze smutkiem pan Esteban.
- Dermak zabezpieczył soja kryjówkę zaklęciami, których nie potrafimy zdjąć – odezwał się pan Tadeusz. -  Poza tym, w niewytłumaczalny sposób czarna moc dodała mu i jego Simbaquilowi sił, tak więc są oni teraz potężniejsi od wszystkich nas razem wziętych.
- I dopiero teraz nam o tym mówicie?! – Sven znowu zaczął krzyczeć. – Nie boicie się, ze ten Dermak nas zaatakuje?!
- Nie zrobił tego do teraz, więc po co miałby się trudzić? – odpowiedział pytaniem pan Torkel.
- Bo teraz my tu jesteśmy – odpowiedział Szwed.- W siedem… – spojrzał się na mnie - …przepraszam, w sześć osób na pewno udałoby nam się go pokonać.
Zacisnęłam mocno pięści.
- Widzisz, to nie takie proste. Aby pokonać Dermaka, trzeba by opuścić wyspę, a my nie możemy…
- A co, boicie się ruszyć z zatęchłej kupy piasku? Mamy już jedną babę, tchórzów nam wystarczy.
Nie wytrzymałam. Gwałtownie zerwałam się z miejsca.
- Może byś wreszcie ogarnął te swoje durne ego, bladolicy głąbie, co?! – krzyknęłam do Svena. Chyba lekko go zaskoczyłam. – Nie jesteś na tej wyspie sam, a mnie się jakoś już nie chce ciebie dłużej znosić. Zresztą tak jak pewnie wszystkim tu obecnym.
- Jagoda… - szepnął Miguel, ale go nie posłuchałam.
- Och, czyżbym uraził pannę Malerównę? – Sven złapał się za serce, udając żal. – Proszę, wybacz mi, ale czystej krwi Farcâchandowie już tak mają.
- Czystej krwi? Czystej krwi?! – czułam, jak puszczają mi wszystkie nerwy. – Nie jesteśmy czarodziejami z Hogwartu! Może jeszcze zaczniesz wyzywać mnie od szlam>?!
- Myślałem o tym, ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, potrafię się pohamować – na jego twarzy zagościł znany mi, złośliwy uśmieszek.
- Uwierz mi, że ja się jeszcze hamuję – wycedziłam.
- O, to ciekawe co mi zrobi panna Malerówna jak ją wyprowadzę z równowagi?
- A co, uważasz się za takiego mistrza wnerwiania, albinosie?
- O matko, ale pocisk! – Sven wstał, łapiąc się za czoło. – Normalnie powaliłaś mnie na ziemię!
- Powalić to ja cię jeszcze mogę, durniu!
- Tylko spróbuj mnie tknąć, dziewucho!
- A co, boisz się , że sobie ze mną nie poradzisz?
- Ha! A może jeszcze myślisz, że mnie pokonasz?
- Nie jest to takie trudne, jak ci się wydaje… Przecież już widzę, jak trzęsiesz portkami.
-  Uważaj na słowa, Maler!
- Na imię mam Jagoda, Nilsson!
- Nazwisko i imię są sobie równe wśród pospólstwa!
- Coś takiego! A ja myślałam, że to się odnosi tylko do plebsu, dlatego nie mówiłam na ciebie Sven.
- Wiesz, jakoś nie chce mi się słuchać durnych gadek bab!
- Ooo, czyżby pan Nilsson się poddawał! A może przyznaje, że jest psychicznie chorym rasistą, takim jak Hitler!
Sven poczerwieniał na twarzy.
- Jak śmiesz! Ty plugawa szmato!
- I może uważasz, że można kobiety, czyli takie osoby jak ja, traktować jak zwykłe zwierzęta, co?! Tak jak mnie od początku roku?!
Nachyliłam się nad chłopakiem, który starał się zachować pokerową twarz.
- Zaskoczę cię – syknęłam mu do ucha. – Zwierzęta też mogą mieć uczucia.

Po tych słowach odwróciłam się na pięcie i pobiegłam w stronę plaży. Nie miałam ochoty wracać do domku ani też zostawać na polance. Po chwili odbiłam w prawo, w małą ścieżkę. Biegłam dość długo, dopóki nie uprzytomniłam sobie, że płaczę. Zatrzymałam się, usiadłam przy jakimś drzewie i ukryłam twarz w dłoniach. Czułam się kompletnie zagubiona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz