wtorek, 2 kwietnia 2013

W blasku życia - Rozdział 6: część 1



         Sven wrócił do nas pięć dni po tamtym incydencie. Nic chłopakom nie chciał powiedzieć, z nauczycielami też niewiele rozmawiał. W ogóle, stał się jakiś cichszy i spokojniejszy. Jednak nadal widziałam tę nienawiść w jego oczach, gdy na mnie patrzył. To, że tego nie mówił, nie oznaczało wcale, ze jego uczucie do mnie nie straciło na sile. Po prostu tego nie okazywał.
         Dni mijały naprawdę szybko. Nawet nie zauważyłam, jak przyszedł grudzień. Oczywiście, nie poczuliśmy tego na własnej skórze. Nie padał śnieg ani nic z tych rzeczy. W sumie, to chyba tylko ja i szanowny pan Nilsson odczuwaliśmy jego brak. Bliźniacy wychowywali się w południowej Hiszpanii, pewnie nawet nie słyszeli o czymś takim.
         W końcu nadeszła Wigilia. Nie czułam żadnej radosnej ani świątecznej atmosfery, jak u pani Ani. Kilka dni przed Świętami pan Tadeusz pojechał do mojej opiekunki, aby zawiadomić ją o moim pozostaniu w szkole i ogólnie powiedzieć całą prawdę. Strasznie się bałam, jak zareaguje, ale podobno nie było tak źle.
         Lârishaurstarowie, aby nie było nam tak bardzo smutno, postarali się zrobić wszystko tak, jak jest zazwyczaj na Boże Narodzenie. Przynieśli olbrzymi świerk, który wraz z bliźniakami pięknie udekorowaliśmy, a później polecili pani Anastazji przygotować wigilijna wieczerzę. Chętnie jej pomagałam i to właśnie dzięki mnie pojawiły się takie potrawy jak ryba po grecku czy śledzie w śmietanie.
         Była jeszcze kwestia prezentów. Nie mieliśmy nic, co moglibyśmy sobie podarować. Robótki ręczne jakoś nas nie fascynowały, a nawet jeśli byśmy coś takiego dali sobie nawzajem, nie bylibyśmy zbytnio zadowoleni. Kiedy tak głowiliśmy nad tym problemem, nasi nauczyciele oznajmili nam, że mają dla nas wszystkich jeden olbrzymi prezent, który pokażą nam dopiero na Święta. Nie mogłam po prostu usiedzieć w miejscu, tak mnie zżerała ciekawość. Dopiero później zorientowałam się, że miał to być też sposób na odwrócenie naszej uwagi od niespędzania Wigilii z rodziną i przyjaciółmi.
         W sumie, to nie wiem czemu nie mogliśmy wtedy opuścić wyspy. Kiedy spytałam się o to pana Tadeusza, zbył mnie słowami „Taki już mamy po prostu zwyczaj: uczniowie opuszczają nas tylko na wakacje”. Trochę dziwne, ale nie wydawało mi się wtedy podejrzane. W sumie, to dopiero teraz myślę sobie, że o tylu rzeczach nie miałam nawet pojęcia…
          Kiedy nadszedł świąteczny dzień, założyłam swoją sukienkę. Matko, miałam wrażenie, że nie chodziłam w niej wieki! Tym razem ramiączka założyłam normalnie, a na ramiona zrzuciłam bawełniany, zielony sweterek. Na Oceanie Atlantyckim szalał od kilku dni potężny sztorm i nawet na naszej wyspie dawało się odczuwać lekkie obniżenie temperatury.
         Wieczerza jak zwykle miała być na dworze. Wokół stołu Lârishaurstarowie pozapalali pochodnie, które dawały staroświecki klimat. Nie tylko ja ubrałam się INACZEJ. Chłopaki mieli na sobie eleganckie spodnie i koszule, a nauczyciele dodatkowo marynarki. Pani Anastazja założyła długą, bordową sukienkę, tak bardzo odstającą od naszej zielono – brązowej gamy kolorów.
         Gdy już usiedliśmy przy stole, zaczęliśmy śpiewać kolędy. Tylko jedna łączyła nasze wszystkie kraje, więc tylko jedną mogliśmy zaśpiewać wspólnie. Cicha noc… obudziła we mnie jakże odległe wspomnienia, kiedy to byłam NORMALNA. W sumie to nie czułam się na wyspie jakoś niezwykle i inaczej, jednak wiedziałam, że to się niedługo zmieni. A dokładnie wtedy, kiedy z jaj wyklują się nasze Simbaquile.
         Jednak wtedy starałam się o tym nie myśleć. Po odśpiewaniu kilku kolęd znanych maksymalnie tylko trzem osobom już mieliśmy zabrać się do jedzenia, kiedy dorośli przypomnieli nam o opłatku. Z radością powymieniałam życzenia z bliźniakami, panem Tadeuszem, Torkelem i Estebanem oraz z panią Anastazją. Jednak w końcu przyszedł czas na Nilssona (on mówi mi po nazwisku, ta ja nie będę mu dłużna). Nauczyciele dali nam dyskretnie znaki, że nie zaczniemy jeść, dopóki nie złożymy sobie nawzajem życzeń. Niby to nie problem, jednak żadne z nas nie chciało zrobić tego pierwsze. W końcu Szwed, z jedną ręką w kieszeni, podszedł do mnie niepewnie.
         - No to…wszystkiego dobrego, Maler – rzekł oschle, nie patrząc na mnie.
         - Nawzajem, Nilsson – odparłam. Wtedy chłopak spojrzał w moje oczy. Byliśmy tego samego wzrostu, no, w sumie to byłam z centymetr wyższa, ale i tak nie było to trudne. W tamtej chwili z jego niebieskich źrenic nie mogłam nic odczytać. Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem. Lekko się uśmiechnęłam, zadowolona z tego, że to on pierwszy go spuścił.
         - No, to teraz możemy zaczynać obiad! – wykrzyknął pan Esteban.
         - Ej, dziadku, a co z tym prezentem-niespodzianką? – spytał się Miguel. Jego chyba najbardziej zżerała ciekawość.
         - To po posiłku – odparł zdawkowo mężczyzna, po czym gestem zaprosił nas do skosztowania pyszności, których byłam współautorką.

***
         Wieczór minął nam szybko i przyjemnie, w prawie rodzinnej atmosferze. Miałam wrażenie, że nauczyciele jak na złość ociągają się z jedzeniem deseru. Może to dziwne, bo miałam już trzynaście lat i nie powinnam zachowywać się jak małe dziecko, ale na tej wyspie niewiele się działo ciekawych rzeczy, zwłaszcza, że było nas tak mało. Tak więc prawie zapiszczałam z radości, gdy Lârishaurstarowie oznajmili nam, że idziemy do lasu.
         - To nie niebezpieczne? – spytał Sven.
         - Nie pękaj, stary – Miguel klepnął go po plecach. – Przecież nie idziemy sami.
         - Właściwie, to odprowadzamy was tylko kawałek – rzekła pani Anastazja. – Dalej poradzicie sobie sami.
         - A właściwie, to po co tam idziemy? – spytałam, widząc przerażoną minę Hiszpana.
         Nauczyciele nic nie powiedzieli, tylko wzięli pochodnie i zaprowadzili nas małą ścieżką do lasu. Zaczęłam żałować, że nie wzięłam Jaggarów.
         W lesie panowała niczym niezmącona cisza. Drzewa zdawały się pochylać ku nam, wędrowcom, niepotrzebnie zakłócającym spokój mieszkańcom puszczy. Czułam, że coś tu nie gra. Coś jest nie tak. Miałam wrażenie, że ktoś nas od jakiegoś czasu obserwuje. Zdenerwowana, odwróciłam głowę.
         - Coś się stało? – Alberto zaczął mi się bacznie przyglądać.
         - Nie, nic takiego – wydukałam, jednak jeszcze chwilę się porozglądałam. Zdążyłam zobaczyć, ze Sven też do końca nie jest spokojny. On też to czuł?
         - Stać! – pan Tadeusz, który prowadził pochód, zatrzymał się w połowie kroku. – Odtąd musicie iść sami – nauczyciele przekazali nam dwie pochodnie. – I nie ważcie się za nami wracać!
         - Ale w takim razie jak znajdziemy drogę powrotną?! – pisnął Miguel, nerwowo skubiąc rękaw.
         - Poradzicie sobie – rzekł na koniec pan Esteban, po czym zniknął z resztą dorosłych w gęstych krzakach lasów Krlâty.
         - Cudownie – szepnęłam, rozglądając się wokoło. – To co robimy?

1 komentarz:

  1. Najfajniejszy ten framgment kiedy jagoda i sven mierzyli sie wzrokiem. Wiem ze to za wczesnie ale juz wyobrazam sobie te scene na filmie ;) i wogule swietne ;D

    OdpowiedzUsuń