niedziela, 7 kwietnia 2013

W blasku życia - Rozdział 6: część 2



          - Idziemy dalej – zadecydował Sven, wychodząc z pochodnią na prowadzenie. Nie byłam zbytnio zachwycona słuchaniem się Nilssona, ale nie miałam dużego wyboru. Poszłam za chłopakiem, a za nami podążyli bliźniaki.
         Po kilku minutach wyprzedził mnie Alberto, który zrównał się ze Szwedem.
         - Masz w ogóle pojęcie, dokąd idziemy? – spytał się Svena.
         Chłopak włożył wolną rękę do kieszeni.
         - Mogę tylko coś przypuszczać – odparł.
         - No więc? – Alberto odgarnął spadające na czoło włosy.
         - Myślę – rzekł po chwili Sven – że Lârishaurstarowie chcą nas zapoznać z mieszkańcami wyspy.
         Zmarszczyłam brwi.
         - To kto tu jeszcze mieszka?
         - Wiele stworzeń – Nilsson wzruszył ramionami. – Na pewno centaury, minotaury, fauny… Sam do końca nie wiem.
         - Uff… - idący za mną Miguel odetchnął z ulgą. – To nie ma się czego bać.
         - Nie byłbym tego taki pewien – Sven na chwilę przystanął. – Dziadek nigdy nie opowiadał mi o jego pierwszym spotkaniu z tubylcami. Zamiast tego opowiedział mi pewną legendę. Według niej Krlâtczycy, że ich tak nazwiemy, pokażą się Farcâchandom dopiero po tym, jak ci przejdą cztery próby. Próby na śmierć i życie.
         Miguel przełknął głośno ślinę.
         - Ale to tylko legenda – Sven chytrze się uśmiechnął. – Chyba…
         Po tych słowach szliśmy dalej w milczeniu. Widziałam, że Miguel naprawdę przestraszył się słów Svena. Byłam prawie pewna, że ten skurczybyk po prostu sobie z nas kpił. Prawie.
         Chwilę potem dotarliśmy do dużej polany, na której nigdy wcześniej nie byliśmy. Gdzieniegdzie rosły na niej niskie kępy krzaków, ale nie licząc tego była to duża, wolna przestrzeń. ,,Idealna do walki” przeleciało mi przez głowę. Z niepokojem rozejrzałam się dookoła.
         - Co, Maler, masz cykora? – Sven zatrzymał nasz pochód tuż przed wyjściem z lasu.
         - Chciałbyś – odparłam. Teraz naprawdę żałowałam, że nie wzięłam swoich sztyletów. – To co, idziemy?
         Sven prychnął, a ja zmarszczyłam brwi.
         - O co ci chodzi, bladolicy? – na dźwięk tego słowa chłopak przestał się śmiać.
         - O to mi chodzi, że jeśli na serio idziemy się spotkać z Krlâtczykami, to nie jestem pewny, czy będą oni zachwyceni tym – to mówiąc, złapał końcówkę mojego kucyka, którą szybko wyswobodziłam.
         - Nie wierzyłem, że to kiedyś powiem, ale zgadzam się ze Svenem – odezwał się Alberto. Jego brat i ja spojrzeliśmy na niego zdziwieni. – Nie wiemy, czy mieszkańcy wyspy wiedzą, że czwartym Farcâchandem jest dziewczyna – zaczął tłumaczyć Hiszpan. - Mogą uznać cię za wroga i zrobić ci krzywdę.
         - A my przecież tego nie chcemy – wysyczał Sven. Ton jego głosu mówił jednak zupełnie co innego.
         Westchnęłam.
         - Przecież nie macie żadnej broni. Jeśli mieszkańcy was zaatakują, już po was – mówiłam ogółem, ale patrzyłam tylko na bliźniaków.
         Nilsson wzruszył ramionami.
         - Nie powinni nam nic zrobić. A nawet jeśli chcieliby z nami walczyć, powinni dać nam coś do obrony.
         Po tych słowach Alberto i Sven weszli na polankę.
         - Miguel, idziesz? – krzyknął w stronę brata Hiszpan. Stojący obok mnie chłopak głośno przełknął ślinę.
         - Może lepiej będzie, jak ktoś zostanie z Jagodą, co? – wydukał. Przewróciłam oczami i lekko popchnęłam go w stronę reszty.
         - Dzięki za troskę, ale poradzę sobie sama – powiedziałam głośno, po czym szepnęłam mu:
         - Dasz sobie radę, po prostu w to uwierz.
         Nie wiem, czy to dosłyszał, jednak dogonił chłopaków i razem z nimi doszedł na środek polanki.
         Przez chwilę nic się nie działo. Chłopaki stanęli plecami do siebie, oświetlając sobie twarze naszymi dwoma pochodniami. Widziałam, ze Miguel lekko drżał, ale próbował zachować spokój. W lesie, w którym odkąd szliśmy sami szumiał lekki wiatr, zapadła głucha cisza.
         Po chwili usłyszałam dalekie stąpanie, które powoli się przybliżało z prawej strony. Z lewej części lasu dało się słyszeć potężne uderzenia w ziemie, jakby szybko zbliżało się stado byków. Z naprzeciwka dobiegały dziwne piski, jęki i krzyki, nie przypominające odgłosów nocnych zwierząt.
         Nagle uderzył we mnie silny podmuch wiatru, który zwalił mnie z nóg. Krzyknęłam. Alberto wyrwał bratu pochodnię i szybko ruszył w moją stronę. Wtedy jednak drogę zagrodziła mu potężna postać. Stała do mnie tyłem, jednak widziałam, że to nie mógł być człowiek. Alberto upuścił z wrażenia pochodnię. Wtedy wicher dmuchnął po raz drugi i paląca się jeszcze pochodnia Svena zgasła. Nastąpiła ciemność.
         Trwałam bez ruchu, leżąc na mokrej trawie, jeszcze przez chwilę. Byłam zbyt przerażona tym, co się stało, żeby wstać.
         - Jagoda! – usłyszałam krzyk Miguela. Nie mogłam uwierzyć, ze w lesie może być tak ciemno. Co ważniejsze, byłam przy polanie, dlatego powinno dochodzić sporo światła z nieba.
         - Jagoda! – chłopak ponowił swoje zawołanie.
         - Jestem tutaj! – odkrzyknęłam, po czym stanęłam na trzęsących się nogach.
         - Co to było? – dało się słyszeć pytanie Alberta, z trudem wymawiającego słowa.
         Wtedy zaczęło się dziać coś dziwnego. Wokół polany zaczęły się zapalać pochodnie. Było ich całe mnóstwo, a kiedy wszystkie już się zaświeciły, na polanie zrobiło się prawie tak jasno jak w dzień.
         I wtedy szczęka opadła mi z wrażenia.
Na skraju lasu, wyłączając miejsce, gdzie stałam ja, zgromadziły się najrozmaitsze istoty pod słońcem. Rozpoznałam minotaury, stojące na lewo ode mnie, centaury oraz fauny, dumnie prężące piersi po prawej stronie. Po drugiej stronie stał cały oddział kuzynów i kuzynek Karmyka, nie różniących się od niego wielkością (przewodniczył im znany już mi człowieczek).
Za nimi stał oddział niewiele większych, lecz o wiele masywniejszych ludzi. Każdy z nich (byli to głownie mężczyźni) miał długą brodę i włosy, zaplecione w wiele warkoczyków lub w dredy. Krasnoludy miały na sobie zbroje, a w rękach trzymały olbrzymie młoty, którymi z łatwością mogłyby nas zabić.
 Pomiędzy te grupy wmieszane były piękne postacie, wysokie i smukłe. Wyglądały jak duchy, unoszące się lekko nad ziemią. Część z nich miała lekko zielone lub brązowe twarze, włosy wyglądające jak korony drzew, a ich ubrania były jakby zrobione z liści, które im niżej, tym bardziej zanikały.
Druga cześć miała ciało zrobione z wody. W ich białe lub błękitne włosy zaplątane były muszle, wodorosty lub morskie kwiaty. Ich ubranie zlewało się z cerą i tuż nad ziemią znikało. Wyglądało to, jakby woda była wchłaniana przez ziemię.
Nagle na środek wyszedł jeden z centaurów. Miał on na sobie złotą zbroję, jako jedyny z całego stada, a jego broda była już siwa. Końska część pokryta była czarną, gładką sierścią. Rysy twarzy tego stworzenia były surowe i chłodne. Jego mina też nie wróżyła nic dobrego, dlatego cichutko schowałam się głębiej w krzaki.
- Który z was ośmiela się nazywać Miguelem Davillą?! – wykrzyknął potężnym basem starszy centaur. Ze strachem w oczach spojrzałam na mojego przyjaciela. Nie był zbytnio zachwycony tym, że to właśnie jego wołają.
- A kto pyta? – odkrzyknął Alberto.
Centaur odwrócił się bokiem do mnie. Podniósł dumnie głowę, po czym głośno, aby wszyscy usłyszeli, powiedział:
- Jam jest Hirduk, władca wszystkich centaurów zamieszkujących tę wyspę oraz Mistrz Gwiazd, wybrany przez samego Meistbinga.
            Rozpoznałam imię króla Simbaquilów. Nie zdążyłam jednak przetrawić tej informacji, bo ktoś złapał mnie od tyłu za rękę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz