- Idziemy dalej – zadecydował Sven,
wychodząc z pochodnią na prowadzenie. Nie byłam zbytnio zachwycona słuchaniem
się Nilssona, ale nie miałam dużego wyboru. Poszłam za chłopakiem, a za nami
podążyli bliźniaki.
Po
kilku minutach wyprzedził mnie Alberto, który zrównał się ze Szwedem.
-
Masz w ogóle pojęcie, dokąd idziemy? – spytał się Svena.
Chłopak
włożył wolną rękę do kieszeni.
-
Mogę tylko coś przypuszczać – odparł.
-
No więc? – Alberto odgarnął spadające na czoło włosy.
-
Myślę – rzekł po chwili Sven – że Lârishaurstarowie chcą nas zapoznać z
mieszkańcami wyspy.
Zmarszczyłam
brwi.
-
To kto tu jeszcze mieszka?
-
Wiele stworzeń – Nilsson wzruszył ramionami. – Na pewno centaury, minotaury,
fauny… Sam do końca nie wiem.
-
Uff… - idący za mną Miguel odetchnął z ulgą. – To nie ma się czego bać.
-
Nie byłbym tego taki pewien – Sven na chwilę przystanął. – Dziadek nigdy nie
opowiadał mi o jego pierwszym spotkaniu z tubylcami. Zamiast tego opowiedział
mi pewną legendę. Według niej Krlâtczycy, że ich tak nazwiemy, pokażą się Farcâchandom
dopiero po tym, jak ci przejdą cztery próby. Próby na śmierć i życie.
Miguel
przełknął głośno ślinę.
-
Ale to tylko legenda – Sven chytrze się uśmiechnął. – Chyba…
Po
tych słowach szliśmy dalej w milczeniu. Widziałam, że Miguel naprawdę
przestraszył się słów Svena. Byłam prawie pewna, że ten skurczybyk po prostu
sobie z nas kpił. Prawie.
Chwilę
potem dotarliśmy do dużej polany, na której nigdy wcześniej nie byliśmy.
Gdzieniegdzie rosły na niej niskie kępy krzaków, ale nie licząc tego była to duża,
wolna przestrzeń. ,,Idealna do walki” przeleciało mi przez głowę. Z niepokojem
rozejrzałam się dookoła.
-
Co, Maler, masz cykora? – Sven zatrzymał nasz pochód tuż przed wyjściem z lasu.
-
Chciałbyś – odparłam. Teraz naprawdę żałowałam, że nie wzięłam swoich
sztyletów. – To co, idziemy?
Sven
prychnął, a ja zmarszczyłam brwi.
-
O co ci chodzi, bladolicy? – na dźwięk tego słowa chłopak przestał się śmiać.
-
O to mi chodzi, że jeśli na serio idziemy się spotkać z Krlâtczykami, to nie jestem
pewny, czy będą oni zachwyceni tym – to mówiąc, złapał końcówkę mojego kucyka,
którą szybko wyswobodziłam.
-
Nie wierzyłem, że to kiedyś powiem, ale zgadzam się ze Svenem – odezwał się
Alberto. Jego brat i ja spojrzeliśmy na niego zdziwieni. – Nie wiemy, czy
mieszkańcy wyspy wiedzą, że czwartym Farcâchandem jest dziewczyna – zaczął
tłumaczyć Hiszpan. - Mogą uznać cię za wroga i zrobić ci krzywdę.
-
A my przecież tego nie chcemy – wysyczał Sven. Ton jego głosu mówił jednak
zupełnie co innego.
Westchnęłam.
-
Przecież nie macie żadnej broni. Jeśli mieszkańcy was zaatakują, już po was –
mówiłam ogółem, ale patrzyłam tylko na bliźniaków.
Nilsson
wzruszył ramionami.
-
Nie powinni nam nic zrobić. A nawet jeśli chcieliby z nami walczyć, powinni dać
nam coś do obrony.
Po
tych słowach Alberto i Sven weszli na polankę.
-
Miguel, idziesz? – krzyknął w stronę brata Hiszpan. Stojący obok mnie chłopak
głośno przełknął ślinę.
-
Może lepiej będzie, jak ktoś zostanie z Jagodą, co? – wydukał. Przewróciłam
oczami i lekko popchnęłam go w stronę reszty.
-
Dzięki za troskę, ale poradzę sobie sama – powiedziałam głośno, po czym
szepnęłam mu:
-
Dasz sobie radę, po prostu w to uwierz.
Nie
wiem, czy to dosłyszał, jednak dogonił chłopaków i razem z nimi doszedł na
środek polanki.
Przez
chwilę nic się nie działo. Chłopaki stanęli plecami do siebie, oświetlając
sobie twarze naszymi dwoma pochodniami. Widziałam, ze Miguel lekko drżał, ale
próbował zachować spokój. W lesie, w którym odkąd szliśmy sami szumiał lekki
wiatr, zapadła głucha cisza.
Po
chwili usłyszałam dalekie stąpanie, które powoli się przybliżało z prawej
strony. Z lewej części lasu dało się słyszeć potężne uderzenia w ziemie, jakby
szybko zbliżało się stado byków. Z naprzeciwka dobiegały dziwne piski, jęki i krzyki,
nie przypominające odgłosów nocnych zwierząt.
Nagle
uderzył we mnie silny podmuch wiatru, który zwalił mnie z nóg. Krzyknęłam.
Alberto wyrwał bratu pochodnię i szybko ruszył w moją stronę. Wtedy jednak
drogę zagrodziła mu potężna postać. Stała do mnie tyłem, jednak widziałam, że
to nie mógł być człowiek. Alberto upuścił z wrażenia pochodnię. Wtedy wicher
dmuchnął po raz drugi i paląca się jeszcze pochodnia Svena zgasła. Nastąpiła
ciemność.
Trwałam
bez ruchu, leżąc na mokrej trawie, jeszcze przez chwilę. Byłam zbyt przerażona
tym, co się stało, żeby wstać.
-
Jagoda! – usłyszałam krzyk Miguela. Nie mogłam uwierzyć, ze w lesie może być
tak ciemno. Co ważniejsze, byłam przy polanie, dlatego powinno dochodzić sporo
światła z nieba.
-
Jagoda! – chłopak ponowił swoje zawołanie.
-
Jestem tutaj! – odkrzyknęłam, po czym stanęłam na trzęsących się nogach.
-
Co to było? – dało się słyszeć pytanie Alberta, z trudem wymawiającego słowa.
Wtedy
zaczęło się dziać coś dziwnego. Wokół polany zaczęły się zapalać pochodnie.
Było ich całe mnóstwo, a kiedy wszystkie już się zaświeciły, na polanie zrobiło
się prawie tak jasno jak w dzień.
I
wtedy szczęka opadła mi z wrażenia.
Na skraju lasu, wyłączając miejsce, gdzie
stałam ja, zgromadziły się najrozmaitsze istoty pod słońcem. Rozpoznałam
minotaury, stojące na lewo ode mnie, centaury oraz fauny, dumnie prężące piersi
po prawej stronie. Po drugiej stronie stał cały oddział kuzynów i kuzynek
Karmyka, nie różniących się od niego wielkością (przewodniczył im znany już mi człowieczek).
Za nimi stał
oddział niewiele większych, lecz o wiele masywniejszych ludzi. Każdy z nich
(byli to głownie mężczyźni) miał długą brodę i włosy, zaplecione w wiele
warkoczyków lub w dredy. Krasnoludy miały na sobie zbroje, a w rękach trzymały
olbrzymie młoty, którymi z łatwością mogłyby nas zabić.
Pomiędzy te grupy wmieszane były piękne
postacie, wysokie i smukłe. Wyglądały jak duchy, unoszące się lekko nad ziemią.
Część z nich miała lekko zielone lub brązowe twarze, włosy wyglądające jak
korony drzew, a ich ubrania były jakby zrobione z liści, które im niżej, tym
bardziej zanikały.
Druga cześć
miała ciało zrobione z wody. W ich białe lub błękitne włosy zaplątane były
muszle, wodorosty lub morskie kwiaty. Ich ubranie zlewało się z cerą i tuż nad ziemią
znikało. Wyglądało to, jakby woda była wchłaniana przez ziemię.
Nagle na środek
wyszedł jeden z centaurów. Miał on na sobie złotą zbroję, jako jedyny z całego
stada, a jego broda była już siwa. Końska część pokryta była czarną, gładką
sierścią. Rysy twarzy tego stworzenia były surowe i chłodne. Jego mina też nie
wróżyła nic dobrego, dlatego cichutko schowałam się głębiej w krzaki.
- Który z was
ośmiela się nazywać Miguelem Davillą?! – wykrzyknął potężnym basem starszy
centaur. Ze strachem w oczach spojrzałam na mojego przyjaciela. Nie był zbytnio
zachwycony tym, że to właśnie jego wołają.
- A kto pyta? – odkrzyknął
Alberto.
Centaur odwrócił
się bokiem do mnie. Podniósł dumnie głowę, po czym głośno, aby wszyscy
usłyszeli, powiedział:
- Jam jest
Hirduk, władca wszystkich centaurów zamieszkujących tę wyspę oraz Mistrz
Gwiazd, wybrany przez samego Meistbinga.
Rozpoznałam imię króla
Simbaquilów. Nie zdążyłam jednak przetrawić tej informacji, bo ktoś złapał mnie
od tyłu za rękę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz