Byliśmy na
polanie jeszcze przez jakąś godzinę, a potem oddział krasnoludów odprowadził
nas na plażę. Lârishaurstarowie, którzy już na nas czekali, bardzo się
ucieszyli na wieść o nowym Upinowie Miguela. Nie dali się jednak nim długo
nacieszyć, bo zaraz kazali nam iść spać.
Kolejny tydzień
minął nam bardzo szybko. W szkole mieliśmy jeszcze trochę laby, gorzej było na
treningach z nauczycielami. Ponieważ ja i Miguel odkryliśmy już nasze bronie,
musieliśmy nauczyć się z nich precyzyjniej korzystać. Dawnym mistrzem łuku był
pan Torkel, więc zaczął sumiennie ćwiczyć z Hiszpanem skomplikowane strzały z
Upinowa. Dawnym mistrzem sztyletów był, cóż za ironia, Dermak, tak więc ja
musiałam radzić sobie sama. Podpatrywałam trochę ćwiczeń od ,,drużyny łuków” i
całkiem nieźle mi szło.
W połowie
stycznia wszyscy nauczyciele chcieli nam zrobić coś w stylu sprawdzianów
semestralnych, tak więc musiałam ćwiczyć nie tylko rzuty Jaggarami, ale też
walkę mieczem i łucznictwo. Poza tym, uzbierało się całkiem dużo materiału z
historii Simbaquilów (wszystko, co mówił mi pan Tadeusz, tylko że bardziej
rozbudowane i nudne) oraz z ich anatomii (musieliśmy ją poznać przed wykluciem
się naszych Simbaquilów, aby dobrze się nimi opiekować). W naszej normalnej
szkole były te same nudy co we wszystkich szkołach na świecie, tak wiec tym nie
przejmowałam się aż tak.
Trzydziestego
pierwszego grudnia, już po zachodzie słońca, pod nasze domki na plaży przybyły
cztery centaury – w tym Dig. Nauczyciele bez żadnych problemów zgodzili się na
nasze sylwestrowe imprezowanie. Tym razem założyłam mój treningowy strój, w
którym, jak to kreślili bliźniacy, ,,podkreślałam w sobie to, co
najważniejsze”.
Na zabawę
mieliśmy pojechać na centaurach. Nie będę ukrywać, że to niesamowite przeżycie.
Dig był bardzo zadowolony, że to właśnie on mnie podwoził. Objęłam go w pasie
(sześciopak jak się patrzy!) i musiałam się mocno trzymać, bo jechać na koniu
na oklep w pełnym galopie jest dosyć niebezpiecznie (i nie zawsze wygodnie).
Na imprezie była
młodzież reprezentująca wszystkich Krlâtczyków.
Dig zapoznał nas ze swoimi przyjaciółmi. Była tam Mauria, młoda driada, której
drzewem był buk, Eliza, córka generała armii krasnoludów (bardzo miła, ale też
uparta), Faryn, jedyny młody mężczyzna wśród najad (czyli tych postaci z wody),
Mikus, przezabawny faun, rodzeństwo Birk i Neja, młodsi kuzyni Karmyka oraz
Pyreh, minotaur (przerażający).
Muszę przyznać,
ze zabawa była świetna! Tańczyliśmy do muzyki granej nam przez fauny i driady.
Była zupełnie inna od tych wszystkich plastikowych piosenek, których się słucha
w normalnym świecie. Jednocześnie grano wesołe i skoczne melodie, przy których
przetańczyłam całą noc. Nawet Sven się trochę poruszał (tańczył cały czas z
Maurią). Co dziwne, najczęściej wirowałam na parkiecie z Digiem u boku, który
mimo swoich czterech końskich nóg był wyśmienitym tancerzem.
Tak właśnie
zakończyliśmy czwarty miesiąc pobytu na Krlâtcie. Ostatni z tych normalnych. I przyjemnych.
***
Po dwóch
tygodniach męczących treningów i wkuwania na pamięć przyszedł czas na egzaminy.
Na początku
miały być przedmioty normalne. Pierwsza historia i WOS, potem biologia, chemia
i geografia, a na koniec matma i fizyka. Nie było tak źle: dwie trójki, jedna
piątka, reszta czwórki. Bardziej bałam się przedmiotów Lârishaurstarów, ale i
one nie poszły mi tak źle, jak przypuszczałam.
Trzeciego dnia
egzaminów nadszedł czas na sprawdzenie umiejętności w walce. Pierwsze było
rzucanie sztyletami. Nie chwaląc się, dziesięć na dziesięć moich rzutów
wylądowało w środku tarczy. Za każdym razem towarzyszyło mi to niezwykłe
uczucie, takie samo jak przy Drzewie Sztyletów. Chłopakom też źle nie poszło,
najgorzej chyba Albertowi.
Potem było
łucznictwo. U mnie: siedem na dziesięć trafień w ogóle w tarczę. U Miguela:
dziesięć na dziesięć w samiuteńki środek. Szacuneczek.
Oprócz łuku i
sztyletów Farcâchandowie mogą się jeszcze posługiwać maczetami lub zwykłym
mieczem. Maczetami nie każdy musi umieć walczyć, dlatego testy były jeszcze
tylko z pojedynku na miecze.
Pierwsi walczyli
ze sobą bliźniacy. Zważywszy na ich niedawny spór, nauczyciele uznali, że
wyżyją się oni podczas walki i już nie będzie kłopotów.
Pojedynek
rzeczywiście był zaciekły. Chłopcy walczyli mieczami półtoraręcznymi, bez
tarczy. W porównaniu do Alberta Miguelowi szło naprawdę cienko, jednak nie
poddawał się. Na nasze sprawdziany walki przyszło kilka centaurów, w tym Dig i
Hirduk, dlatego chłopak chciał dać z siebie wszystko.
Po
kilkunastominutowej wymianie cięć i popchnięć bezapelacyjnie wygrał Alberto.
Był w tym genialny. Stosował takie bloki i taktyki, których w ogóle nie
widziałam u innych nauczycieli. Z wyjątkiem pana Tadeusza, mistrza miecza.
- No, to teraz
wy, gołąbeczki – powiedział pan Esteban, patrząc na mnie i na Svena.
Nieznacznie się od niego odsunęłam. Przyznam bez bicia, że trochę obawiałam się
tego pojedynku. Wnuk mistrza maczetów mógł podpatrzeć niezbyt ciekawe sztuczki
i je na mnie wypróbować. No ale, mnie trenował sam mistrz miecza, więc szanse
były wyrównane.
Stanęliśmy
naprzeciwko siebie. Sprawdziany odbywały się na naszej małej polance, przy znikającym
pod ziemią wodospadzie, byliśmy więc w nieznacznej odległości od siebie. Miecz,
który dostałam, nie był zbyt ciężki i miał wygodną rękojeść.
Stanęłam
niżej na nogach. Sven zrobił to samo. Wyciągnęliśmy do przodu bronie i
zaczęliśmy krążyć wokół siebie.
-
No co jest, Maler? – odezwał się chłopak. – Boisz się zrobić pierwszy ruch?
Nie
chciałam dać się sprowokować, więc tylko zacisnęłam mocniej rękę na trzonie
miecza.
-
Acha, ktoś tu ma pietra – Sven chciał, abym to ja pierwsza zaatakowała. – Zaraz
zaczniesz robić w portki czy może jednak nie okażesz się taką idiotką?
Zanim
skończył mówić, podbiegłam i szybko machnęłam mieczem z prawej. Sven był jednak
przygotowany i skutecznie zablokował cios. Nasze klingi zderzały się jeszcze
przez chwilę, po czym, zdyszani, odskoczyliśmy na bezpieczną odległość.
-
Powiedz mi – powiedziałam między wydechami – co ja ci zrobiłam, co? Czemu mnie
tak nienawidzisz?
Sven
też ciężko łapał powietrze i nie przestawał wokół mnie krążyć. Na moje słowa
jednak przystanął.
-
A czemu chcesz to wiedzieć? Przecież przeżyjesz bez tej informacji.
-
Staram się zrozumieć, co cię tak napala.
Już
jakiś czas temu zrozumiałam, że mój konflikt ze Szwedem brał swoje źródło nie
ode mnie, tylko od Svena. Od początku mnie nienawidził, a podczas tego
pojedynku chciałam postawić sprawę czarno na białym: dlaczego? Miałam już dość
tych wszystkich tajemnic.
Sven
nie wiedział, co powiedzieć. Zamiast tego ponownie rzucił się na mnie z
mieczem.
Lekcje
z panem Tadeuszem zrobiły swoje. Odparowywałam ciosy z prędkością, której nigdy
bym się po sobie nie spodziewała. Po kilku minutach na twarzy Svena zagościły
krople potu. Rzucił się z mieczem na moją głowę, ale ja zablokowałam ostrze tuż
przy mojej twarzy.
-
No co? Nic nie powiesz?
Chłopak
z wściekłością odepchnął się ode mnie. Znowu zaczęliśmy wokół siebie krążyć.
-
Naprawdę chcesz to wiedzieć?
Pokiwałam
głową. Wtedy Sven opuścił miecz.
-
Sven! – krzyknął pan Torkel, podnosząc się ze swojego miejsca. – To nie koniec
pojedynku!
Jednak
chłopak nie posłuchał dziadka. Zaczął się do mnie zbliżać. Myśląc, że to jedna
z jego sztuczek, wyprostowaną ręką uniosłam miecz przed siebie. Sven zatrzymał
się tuż przed ostrzem.
-
Na serio chcesz wiedzieć?
Nie
wiedzieć czemu, serce zaczęło walić mi jak oszalałe. Zdmuchnęłam z czoła
niesforny kosmyk włosów.
-
Wiesz, że teraz mogę cię pokonać.
-
Chciałaś znać prawdę.
-
To może ją wreszcie powiesz.
Sven
zrobił jeszcze jeden krok, aż klinga zaczęła się wbijać w jego ochronne
ubranie.
-
Jesteś pierwszą dziewczyną na wyspie. Mogłaś nanieść tu niemało kłopotów.
Najważniejszym z nich jest rozkochanie w sobie pozostałych Farcâchandów. Nie
mogłem na to pozwolić.
-
Na co? Na to, żeby ktoś mnie polubił? Dziękuję ci bardzo.
-
Może skończycie już te pogaduszki i zacząć wreszcie walczyć?! – krzyknął pan
Tadeusz.
W
tym momencie Sven podniósł swój miecz i odepchnął nim moją broń. Zaskoczyło
mnie to. Trzymałam swój miecz za słabo. Sven mocno uderzył, a broń zawibrowała
mi w rękach. Upuściłam ją, a wtedy chłopak podciął mnie od tyłu i wylądowałam
plecami na ziemi.
-
Nie na to, żeby KTOŚ cię polubił – powiedział chłopak tak, abym tylko ja to
usłyszała, przystawiając mi ostrze pod brodę. – Nie mogłem pozwolić na to,
żebym JA cię polubił.
Nie
takiej odpowiedzi się spodziewałam. Mimo to nie chciałam przegrać pojedynku.
Sven, pewny, że wygrał, odsunął trochę miecz. Wyciągnęłam się szybko do przodu
i przesunęłam nogą pod jego stopami. W taki oto sposób oboje leżeliśmy na
ziemi, jednak ja miałam przewagę zaskoczenia. Szybko się podniosłam i wzięłam
miecz Svena, który ten upuścił.
-
Nigdy nie lekceważ kobiety – oznajmiłam, przebiegle się uśmiechając.
Lârishaurstarowie
wstali z miejsc i zaczęli bić brawa. To samo zrobiły centaury oraz bliźniacy,
stojący nieco dalej.
-
Ładnie to zakończyłaś, Jagódko – rzekł pan Tadeusz, zbierając bronie. –
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że wygrasz.
-
Tak, ja też nie – odparłam, podchodząc do wciąż leżącego na ziemi wściekłego Svena.
Podsunęłam mu rękę, oferując swoją pomoc. Zaskoczyło mnie to, że chłopak
przyjął ofertę.
-
Nikomu ani słowa o tym, co usłyszałaś – syknał mi do ucha, kiedy już wstał.
-
Bez obaw. Nie jestem taka – odparłam. Chłopak szybko mnie puścił i już chciał
iść, kiedy nagle się odezwałam:
-
To, przed czym chciałeś się uchronić… w końcu nastąpiło czy nie?
Sven
zatrzymał się w połowie kroku i powoli się odwrócił. Miguel i Alberto z
zainteresowaniem przypatrywali się tej scenie. Sven na chwile wbił wzrok w
ziemię, po czym podniósł go na mnie i powiedział szybko:
-
Tak.
Po
tych słowach poszedł szybkim krokiem w stronę plaży, a ja poczułam, że moją
twarz oblewa czerwony rumieniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz