Następnego dnia nauczyciele obudzili nas
wcześniej, niż zazwyczaj. Pani Anastazja nie chciała mi niczego wyjaśniać,
dlatego czym prędzej zbiegłam na śniadanie.
Byłam
pierwsza z uczniów. Pan Tadeusz i Esteban nerwowo ze sobą rozmawiali, a pana
Torkela nie było nigdzie widać.
-
Co się dzieje? – spytałam nauczycieli.
-
Już czas – odpowiedział mi jakiś kobiecy głoś. Spojrzałam w lewo i
dopiero wtedy zobaczyłam przepięknego Simbaquila, siedzącego na płytkiej wodzie
przy plaży. Spodnie pióra oraz lwia sierść były granatowe, tak samo dziób i
pazury. Wierzchnia warstwa na szyi była szafirowa. Coś w postawie tego
Simbaquila pokazywało, że jest on samicą. Miał nieco smuklejszą szyję, a jego
głowa była znacznie mniejsza od głowy Uhuroira czy Matudocha.
-
Pewnie jesteś Simbaquilem pana Torkela – odezwałam się do stworzenia.
-
Na imię mi Amachana. Tak jak ty, jestem
tu jedyną samicą.
- Wśród wszystkich Simbaquilów?! Przecież jest ich o wiele
więcej… - jedyna samica? Nie zazdrościłam jej.
-
Niestety – Amachana wyglądała na
naprawdę smutną. – Mam nadzieję, że
któryś z waszych Simbaquilów będzie dziewczyną.
Usłyszałam, jak z chatki chłopaków dochodzą jakieś podejrzane
dźwięki. Wolałam jednak tego nie sprawdzać.
-
Nigdy cię tu wcześniej nie widziałam – powiedziałam do Simbaquilki, którą te
dźwięki bardzo rozbawiły.
-
Torkel bardzo się o mnie troszczy. Może
nawet i za bardzo. Uważa, że nie powinnam się nigdzie ruszać bez jakiegoś
szczególnego powodu – Simbaquilka prychnęła. – Mam już tego dosyć.
- Doskonale cię rozumiem – odparłam. – No to dlaczego dzisiaj
tu przyleciałaś?
Simbaquilka
dziwnie się na mnie spojrzała.
-
To wy nic nie wiecie? – pokręciłam
przecząco głowa. – Dzisiaj jest uroczyste
pokazanie jaj waszych Simbaquilów. Zbiorą się przedstawiciele wszystkich mieszkańców
wyspy oraz wszystkie Simbaquile. Otwarcie skrzyń ma się rozpocząć o wschodzie
słońca, tak więc nie zostało dużo czasu.
Na
wyspie działo się tyle rzeczy, że całkowicie zapomniałam o skrzyniach
przysłanych nam jeszcze w sierpniu. Kilka dni po naszym przybyciu na wyspę Lârishaurstarowie
zabrali nam skrzynie i ,,schowali je w bezpiecznym miejscu”. Dziwiłam się,
dlaczego w ogóle nam je przysyłali, a
później i tak nam je zabrali, skoro jaja Simbaquili były bardzo młode. Jednak
nauczyciele tłumaczyli nam, że pisklęta muszą być blisko nas, a na wyspie czują
naszą obecność nawet z najdalszego jej zakątka.
-
Ej, Jaga! – Miguel, dopinając swoja koszulę, podbiegł do mnie i Simbaquilki.
Nie wyglądał na wyspanego – Wiesz może, o co im chodzi? Pobudka o wschodzie
słońca wydawała mi się maksymalnym przegięciem, ale to?!
-
Chodzi o nasze Simbaquile – w czasie gdy mu wyjaśniałam więcej szczegółów,
podeszli do nas Alberto i Sven. Hiszpan miał potargane włosy i jak zwykle
niedopiętą koszule. Szwed przedstawiał się znacznie gorzej. Miał duże wory pod
oczami, które wyglądały na jeszcze smutniejsze i nienawistne niż zazwyczaj.
Jego prawie białe włosy nabrały odcienia zboża, a zazwyczaj blada twarz pokryta
była lekkimi wypiekami.
-
Co się tak gapisz, Maler? – odezwał się jak zwykle opryskliwie. Widać
wczorajsza rozmowa niewiele zmieniła.
- Zastanawiam
się, komu pogratulować za to, jak cię urządził – odparłam, posyłając mu jeden z
najładniejszych uśmiechów, na jaki było mnie stać. Sven nic nie powiedział,
tylko zacisnął pięści i zwrócił się do Amachany:
-
Miło mi poznać Simbaquila mojego dziadka – posłał jej lekki ukłon, co, nie
chcąc wyjść na gorszych, zrobili także bliźniacy.
-
Mnie też jest miło – Simbaquilka
powiedziała to jednak z mniejszym entuzjazmem niż chłopak, bacznie mu się
przyglądając. Widać niezawodna kobieca intuicja występuje nie tylko u ludzi.
-
A więc to jest matka naszych Simbaquilów? – Miguel jak zwykle bezceremonialnie
zadał nękające wszystkich pytanie.
-
Oczywiście – odpowiedziała
Simbaquilka, nie dodała jednak, że jest jedyną samicą. Cały czas z uwagą
przyglądała się Svenowi.
-
Dobrze, ze już wszyscy jesteście – pan Esteban szybkim krokiem podszedł do
naszej grupki. – Nie możemy zwlekać, czas już ruszać – przeniósł wzrok na
Amachanę. – Leć już na Maylags. Wszyscy podobno czekają.
Amachana
skinęła głową, po czym wzbiła się z gracją w powietrze. Przez chwilę nie mogłam
oderwać od niej oczu, ale popędzanie nauczycieli przywróciło mnie na ziemię.
Chodząc
na polankę, gdzie mamy lekcje, zaraz za domkami skręcamy w prawo. Droga na
polanę, gdzie Miguel dostał swój łuk, wiodła na wprost. Natomiast teraz
poszliśmy w lewo.
Szłam
na końcu, bo musiałam przemyśleć kilka spraw. Nie wiedziałam, co sądzić o
proroctwie Diga a propos mnie i Dermaka. Nie mogłam też do końca ogarnąć mojej
sprawy ze Svenem. Myślałam też o tym, co starałam się wyrzucić z głowy już
dawno: o mojej rodzinie. Pani Ania powiedziała, że mój dziadek też dostał taki
list jak ja. Czy to znaczy, że on też był
Farcâchandem? A może naprawdę chodził do gimnazjum w Ameryce? A może…nie
chciałam tej myśli do siebie dopuszczać, ale musiałam: a może moim dziadkiem
jest Dermak? Na samą myśl o tym przeszedł mnie dreszcz.
-
No bez jaj. Nie mów, że ci zimno, Maler – nie zauważyłam, kiedy Sven znalazł
się obok mnie.
-
Czego chcesz? – rada dla wszystkich dziewczyn: przed chłopakami zawsze
stawiajcie sprawę czarno na białym.
-
Chciałem tylko powiedzieć, że wczorajszej rozmowy w ogóle nie było. Jasne? –
miałam wrażenie, że to właśnie tym Sven zaprzątał sobie głowę przez całą noc.
Na tę myśl się uśmiechnęłam.
-
Wstydzisz się czegoś?
-
Nie o to chodzi – odburknął chłopak. – Podczas tamtego pojedynku nie byłem
zbytnio sobą. Dlatego to, co mówiłem… - blondyn się zawahał. Patrzyłam na niego
uważnie, próbując zrozumieć to, co mówi.
-
A z resztą…nieważne. Po prostu zapomnij – po tych słowach włożył ręce do
kieszeni i szybko dogonił swojego dziadka. Zamrugałam kilka razy, żeby trochę
ochłonąć. Chyba jednak Sven miał racje. Powinnam o tym zapomnieć.
Chwilę
po tym doszliśmy na Maylags. Była to południowa strona wyspy, otoczona o wiele
wyższym Bâllukutem niż po naszej stronie. Dopiero tutaj dostrzegłam w masywie
górskim pojedyncze, czarne kropki. Widać to były groty Simbaquilów.
-
A wiec dlatego ich specjalnie nie widywaliśmy – odezwał się Alberto. – Oni nie
mieszkają tam, gdzie my.
Południowa
plaża była o wiele większa od tej naszej. Tuż przy brzegu siedzieli po turecku
(z małymi wyjątkami) przedstawiciele każdej rasy mieszkańców. Hirduk szeptał o
czymś z Mędrcem, siedzącym w środku okręgu. Obok nich siedzieli jeszcze starszy
faun, minotaur z białą szatą (normalnie te stworzenia ubierają się w ciemne
kolory), najada i driada, ubrane w czerwone suknie, starsza krasnoludzka
kobieta ze złotą szatą oraz wysoki jak na swój lud Kokomeartos.
-
Witajcie, drodzy Farcâchandowie! – odezwał się Mędrzec. Kiedy tylko weszliśmy
na plażę, przedstawiciele mieszkańców wyspy wstali, a nasi nauczyciele zajęli
wolne miejsca w półkręgu.
-
Dzisiaj nadszedł najważniejszy dla was wszystkich dzień. Dowiemy się, jak
potężną mocą władacie i już od jutra rozpoczniecie lekcje związane z panowaniem
nad nimi. Oczywiście, nie dowiemy się, jaką Cechę posiadacie, to wypłynie
wkrótce z…
Mędrzec
jednak nie dokończył, bo przerwał mu ubrany w biel minotaur:
-
Mędrcu, słońce zaczyna wschodzić.
Mędrzec
wydał niemy okrzyk i spojrzał w stronę, gdzie powinno widać słońce. Oczywiście,
było to niemożliwe, ponieważ wschód zasłaniały wysokie, niektóre na kilkanaście
metrów, drzewa. Nie zważając na to, Mędrzec patrzył się przez chwilę w tamtym
kierunku, po czym rzekł:
-
Zawołajcie Simbaquile.
Starszy
faun wstał i wyciągnął spod szaty niedużą, zwinięta muszlę. Przyłożył ją do ust
i dmuchnął, ale nie wydobył się żaden dźwięk. Spojrzałam nieco zdziwiona na
chłopaków, ale oni utkwili swoje spojrzenia w Bâllukutcie. Przeniosłam wzrok na
morze…i aż zaparło mi dech.
Na
tle błękitno-różowego nieba pojawiło się stado Simbaquilów. Było ich może ze
dwadzieścia, ale poruszały się tak cicho, że nie było ich słychać. Simbaquile
były najróżniejszych kolorów, ale najbardziej rzucało się w oczy potężne
stworzenie prowadzące stado. Po chwili zbliżyły się na tyle, że można było
zobaczyć lśniące punkty na ich piórach -
krople wody - poruszające się w rytm uderzania olbrzymich skrzydłach.
W
niedużej odległości od plaży Simbaquile rozdzieliły się na dwie grupy. Tylko
potężne stworzenie prowadzące grupę wciąż leciało w naszym kierunku. Reszta
zrobiła duży łuk i wylądowała poza naszym widnokręgiem.
Sven
zaczął trochę szybciej oddychać. Jako jedyna pojrzałam się na niego zdziwiona,
bo bliźniacy byli zbyt zafascynowani lecącymi Simbaquilami.
-
Co ci? – spytałam.
Sven
popatrzył na mnie przerażonym wzrokiem. Serio: PRZERAŻONYM. Chyba pierwszy raz
widziałam u niego takie spojrzenie.
-
To on – szepnął, ale nie zdążyłam się dopytać, o co mu chodzi, bo olbrzymi
Simbaquil wylądował.
Był
on prawie dwa razy większy od Matudocha czy Uhuroira. Jego szpony były
wielkości mojego tułowia, a jeden pazur był prawie tak gruby jak moja ręka. Kasztanowe
pióra pokrywała srebrna warstwa lotek, które dzięki morskiej wodzie lśniły
niczym promienie słoneczne. Jego srebrny dziób miał dziwne wgniecenie z prawej
strony, a przez lewe, czarne jak węgiel oko przechodziła różowa blizna. Wzrok
Simbaquila był zimny i surowy, jednak nie czułam się przerażona, patrząc w jego
oczy. Przeciwnie, miałam wrażenie, że nic mi nie grozi, dlatego nie mogłam
zrozumieć przerażenia Nilssona.
-
Meistbingu – odezwał się Mędrzec – witam cię w imieniu wszystkich zebranych.
Cieszymy się, że zaszczyciłeś nas swą obecnością.
Sven
stał z zaciśniętymi pięściami i ustami, patrząc, jak Meistbing składa swoje
brązowe skrzydła. Władca Simbaquili – władca najpotężniejszych stworzeń na
świecie – właśnie wylądował przed nami na plaży, a my z chłopakami staliśmy jak
jakieś kołki! Czym prędzej poszliśmy śladem innych zebranych i uklęknęliśmy na
jedno kolano. Pochyliłam głowę, ale czułam, jak wzrok Meistbinga przesuwa się
po nas niczym wszystkowidzący radar. Po chwili nie mogłam się powstrzymać i
nieco uniosłam głowę. Simbaquil spojrzał na mnie swoimi ciemnymi oczami, jakby
chciał mnie przewiercić na wylot. Zadrżałam, sama nie wiem, czy ze strachu, czy
przez podmuch wiatru od strony lasu. W każdym razie, nie uszło to uwadze Svena,
który tylko spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym ,,A nie mówiłem, że trzeba się
go bać?”. Miałam mu coś powiedzieć, ale wtedy silny podmuch z dwóch stron plaży
nasypał mi do oczu piachu.
-
Miło mi was poznać, młodzi Farcâchandowie
– odezwał się Meistbing, nie zważając na to, że każdy z nas kasłał i próbował
pozbyć się naleciałego piachu. Głos Simbaquila był jak głośny pomruk jakiegoś
potężnego zwierzęcia, roznoszący się po ziemi jeszcze chwilę po skończeniu
słów. – Niech większość z was nie ma mi
za złe tego, że nie widziała mnie nigdy wcześniej, ale obowiązki wzywały mnie
przez dość długi czas. Cieszę się jednak, że mogę uczestniczyć w tak doniosłej
uroczystości jak ta dzisiaj.
-
To będą jeszcze jakieś? – jęknął mi do ucha Miguel, któremu niezbyt leżały
długie wędrówki po lesie. Nie odpowiedziałam, bo wreszcie zrozumiałam, co
spowodowało ten tajemniczy podmuch.
Z
dwóch stron plaży zgromadziły się Simbaquile. Wśród nich wypatrzyłam Matudocha,
Uhuroira oraz Amachanę, stojącą na przedzie jednej z grup. Reszta Simbaquilów
prezentowała się różnie, jednak jednej cechy u nikogo im nie zabrakło:
majestatu. U człowieka trudno byłoby orzec, czy jest on pewny siebie, dumny z
tego, co robi, ale jednocześnie potrafi się zachować, ale te cechy, które dla
ułatwienia nazywaliśmy miedzy sobą i nauczycielami „majestatem”, po prostu było
czuć, patrząc się na te stworzenia.
Ej, no! Nie przerywa się w takim momencie :( Ja tu czytam, czytam, czytam, moje zaciekawienie wciąż rośnie i rośnie, a tu nagle koniec. Ja się tak nie bawię! Będę płakać ;c
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci bardzo, dużo, wiele weny, żebyś szybko wstawiła następne rozdziały.
Nie martw się, w niedziele będzie: to be continued... :D
UsuńAle ogólnie dzięki za miłe komentarze.
Muszę przyznać, że ja twojego blogu jeszcze nie zaczęłam czytać, ale to dlatego że sporo mi się w tym tygodniu uzbierało obowiązków. Ale bez obaw, po niedzieli zabiorę się do nadrabiania zaległości ;)