sobota, 18 maja 2013

W blasku życia - Rozdział 7: część 2



         Następnego dnia nauczyciele obudzili nas wcześniej, niż zazwyczaj. Pani Anastazja nie chciała mi niczego wyjaśniać, dlatego czym prędzej zbiegłam na śniadanie.
         Byłam pierwsza z uczniów. Pan Tadeusz i Esteban nerwowo ze sobą rozmawiali, a pana Torkela nie było nigdzie widać.
         - Co się dzieje? – spytałam nauczycieli.
         - Już czas – odpowiedział mi jakiś kobiecy głoś. Spojrzałam w lewo i dopiero wtedy zobaczyłam przepięknego Simbaquila, siedzącego na płytkiej wodzie przy plaży. Spodnie pióra oraz lwia sierść były granatowe, tak samo dziób i pazury. Wierzchnia warstwa na szyi była szafirowa. Coś w postawie tego Simbaquila pokazywało, że jest on samicą. Miał nieco smuklejszą szyję, a jego głowa była znacznie mniejsza od głowy Uhuroira czy Matudocha.
         - Pewnie jesteś Simbaquilem pana Torkela – odezwałam się do stworzenia.
         - Na imię mi Amachana. Tak jak ty, jestem tu jedyną samicą.
         - Wśród wszystkich Simbaquilów?! Przecież jest ich o wiele więcej… - jedyna samica? Nie zazdrościłam jej.
         - Niestety – Amachana wyglądała na naprawdę smutną. – Mam nadzieję, że któryś z waszych Simbaquilów będzie dziewczyną.
         Usłyszałam, jak z chatki chłopaków dochodzą jakieś podejrzane dźwięki. Wolałam jednak tego nie sprawdzać.
         - Nigdy cię tu wcześniej nie widziałam – powiedziałam do Simbaquilki, którą te dźwięki bardzo rozbawiły.
         - Torkel bardzo się o mnie troszczy. Może nawet i za bardzo. Uważa, że nie powinnam się nigdzie ruszać bez jakiegoś szczególnego powodu – Simbaquilka prychnęła. – Mam już tego dosyć.
         - Doskonale cię rozumiem – odparłam. – No to dlaczego dzisiaj tu przyleciałaś?
         Simbaquilka dziwnie się na mnie spojrzała.
         - To wy nic nie wiecie? – pokręciłam przecząco głowa. – Dzisiaj jest uroczyste pokazanie jaj waszych Simbaquilów. Zbiorą się przedstawiciele wszystkich mieszkańców wyspy oraz wszystkie Simbaquile. Otwarcie skrzyń ma się rozpocząć o wschodzie słońca, tak więc nie zostało dużo czasu.
         Na wyspie działo się tyle rzeczy, że całkowicie zapomniałam o skrzyniach przysłanych nam jeszcze w sierpniu. Kilka dni po naszym przybyciu na wyspę Lârishaurstarowie zabrali nam skrzynie i ,,schowali je w bezpiecznym miejscu”. Dziwiłam się, dlaczego w ogóle nam je przysyłali, a później i tak nam je zabrali, skoro jaja Simbaquili były bardzo młode. Jednak nauczyciele tłumaczyli nam, że pisklęta muszą być blisko nas, a na wyspie czują naszą obecność nawet z najdalszego jej zakątka.
         - Ej, Jaga! – Miguel, dopinając swoja koszulę, podbiegł do mnie i Simbaquilki. Nie wyglądał na wyspanego – Wiesz może, o co im chodzi? Pobudka o wschodzie słońca wydawała mi się maksymalnym przegięciem, ale to?!
         - Chodzi o nasze Simbaquile – w czasie gdy mu wyjaśniałam więcej szczegółów, podeszli do nas Alberto i Sven. Hiszpan miał potargane włosy i jak zwykle niedopiętą koszule. Szwed przedstawiał się znacznie gorzej. Miał duże wory pod oczami, które wyglądały na jeszcze smutniejsze i nienawistne niż zazwyczaj. Jego prawie białe włosy nabrały odcienia zboża, a zazwyczaj blada twarz pokryta była lekkimi wypiekami.
         - Co się tak gapisz, Maler? – odezwał się jak zwykle opryskliwie. Widać wczorajsza rozmowa niewiele zmieniła.
- Zastanawiam się, komu pogratulować za to, jak cię urządził – odparłam, posyłając mu jeden z najładniejszych uśmiechów, na jaki było mnie stać. Sven nic nie powiedział, tylko zacisnął pięści i zwrócił się do Amachany:
         - Miło mi poznać Simbaquila mojego dziadka – posłał jej lekki ukłon, co, nie chcąc wyjść na gorszych, zrobili także bliźniacy.
         - Mnie też jest miło – Simbaquilka powiedziała to jednak z mniejszym entuzjazmem niż chłopak, bacznie mu się przyglądając. Widać niezawodna kobieca intuicja występuje nie tylko u ludzi.
         - A więc to jest matka naszych Simbaquilów? – Miguel jak zwykle bezceremonialnie zadał nękające wszystkich pytanie.
         - Oczywiście – odpowiedziała Simbaquilka, nie dodała jednak, że jest jedyną samicą. Cały czas z uwagą przyglądała się Svenowi.
         - Dobrze, ze już wszyscy jesteście – pan Esteban szybkim krokiem podszedł do naszej grupki. – Nie możemy zwlekać, czas już ruszać – przeniósł wzrok na Amachanę. – Leć już na Maylags. Wszyscy podobno czekają.
         Amachana skinęła głową, po czym wzbiła się z gracją w powietrze. Przez chwilę nie mogłam oderwać od niej oczu, ale popędzanie nauczycieli przywróciło mnie na ziemię.
         Chodząc na polankę, gdzie mamy lekcje, zaraz za domkami skręcamy w prawo. Droga na polanę, gdzie Miguel dostał swój łuk, wiodła na wprost. Natomiast teraz poszliśmy w lewo.
         Szłam na końcu, bo musiałam przemyśleć kilka spraw. Nie wiedziałam, co sądzić o proroctwie Diga a propos mnie i Dermaka. Nie mogłam też do końca ogarnąć mojej sprawy ze Svenem. Myślałam też o tym, co starałam się wyrzucić z głowy już dawno: o mojej rodzinie. Pani Ania powiedziała, że mój dziadek też dostał taki list jak ja. Czy to znaczy, że on też był  Farcâchandem? A może naprawdę chodził do gimnazjum w Ameryce? A może…nie chciałam tej myśli do siebie dopuszczać, ale musiałam: a może moim dziadkiem jest Dermak? Na samą myśl o tym przeszedł mnie dreszcz.
         - No bez jaj. Nie mów, że ci zimno, Maler – nie zauważyłam, kiedy Sven znalazł się obok mnie.
         - Czego chcesz? – rada dla wszystkich dziewczyn: przed chłopakami zawsze stawiajcie sprawę czarno na białym.
         - Chciałem tylko powiedzieć, że wczorajszej rozmowy w ogóle nie było. Jasne? – miałam wrażenie, że to właśnie tym Sven zaprzątał sobie głowę przez całą noc. Na tę myśl się uśmiechnęłam.
         - Wstydzisz się czegoś?
         - Nie o to chodzi – odburknął chłopak. – Podczas tamtego pojedynku nie byłem zbytnio sobą. Dlatego to, co mówiłem… - blondyn się zawahał. Patrzyłam na niego uważnie, próbując zrozumieć to, co mówi.
         - A z resztą…nieważne. Po prostu zapomnij – po tych słowach włożył ręce do kieszeni i szybko dogonił swojego dziadka. Zamrugałam kilka razy, żeby trochę ochłonąć. Chyba jednak Sven miał racje. Powinnam o tym zapomnieć.
         Chwilę po tym doszliśmy na Maylags. Była to południowa strona wyspy, otoczona o wiele wyższym Bâllukutem niż po naszej stronie. Dopiero tutaj dostrzegłam w masywie górskim pojedyncze, czarne kropki. Widać to były groty Simbaquilów.
         - A wiec dlatego ich specjalnie nie widywaliśmy – odezwał się Alberto. – Oni nie mieszkają tam, gdzie my.
         Południowa plaża była o wiele większa od tej naszej. Tuż przy brzegu siedzieli po turecku (z małymi wyjątkami) przedstawiciele każdej rasy mieszkańców. Hirduk szeptał o czymś z Mędrcem, siedzącym w środku okręgu. Obok nich siedzieli jeszcze starszy faun, minotaur z białą szatą (normalnie te stworzenia ubierają się w ciemne kolory), najada i driada, ubrane w czerwone suknie, starsza krasnoludzka kobieta ze złotą szatą oraz wysoki jak na swój lud Kokomeartos.
         - Witajcie, drodzy Farcâchandowie! – odezwał się Mędrzec. Kiedy tylko weszliśmy na plażę, przedstawiciele mieszkańców wyspy wstali, a nasi nauczyciele zajęli wolne miejsca w półkręgu.
         - Dzisiaj nadszedł najważniejszy dla was wszystkich dzień. Dowiemy się, jak potężną mocą władacie i już od jutra rozpoczniecie lekcje związane z panowaniem nad nimi. Oczywiście, nie dowiemy się, jaką Cechę posiadacie, to wypłynie wkrótce z…
         Mędrzec jednak nie dokończył, bo przerwał mu ubrany w biel minotaur:
         - Mędrcu, słońce zaczyna wschodzić.
         Mędrzec wydał niemy okrzyk i spojrzał w stronę, gdzie powinno widać słońce. Oczywiście, było to niemożliwe, ponieważ wschód zasłaniały wysokie, niektóre na kilkanaście metrów, drzewa. Nie zważając na to, Mędrzec patrzył się przez chwilę w tamtym kierunku, po czym rzekł:
         - Zawołajcie Simbaquile.
         Starszy faun wstał i wyciągnął spod szaty niedużą, zwinięta muszlę. Przyłożył ją do ust i dmuchnął, ale nie wydobył się żaden dźwięk. Spojrzałam nieco zdziwiona na chłopaków, ale oni utkwili swoje spojrzenia w Bâllukutcie. Przeniosłam wzrok na morze…i aż zaparło mi dech.
         Na tle błękitno-różowego nieba pojawiło się stado Simbaquilów. Było ich może ze dwadzieścia, ale poruszały się tak cicho, że nie było ich słychać. Simbaquile były najróżniejszych kolorów, ale najbardziej rzucało się w oczy potężne stworzenie prowadzące stado. Po chwili zbliżyły się na tyle, że można było zobaczyć lśniące punkty na ich piórach -  krople wody - poruszające się w rytm uderzania olbrzymich skrzydłach.
         W niedużej odległości od plaży Simbaquile rozdzieliły się na dwie grupy. Tylko potężne stworzenie prowadzące grupę wciąż leciało w naszym kierunku. Reszta zrobiła duży łuk i wylądowała poza naszym widnokręgiem.
         Sven zaczął trochę szybciej oddychać. Jako jedyna pojrzałam się na niego zdziwiona, bo bliźniacy byli zbyt zafascynowani lecącymi Simbaquilami.
         - Co ci? – spytałam.
         Sven popatrzył na mnie przerażonym wzrokiem. Serio: PRZERAŻONYM. Chyba pierwszy raz widziałam u niego takie spojrzenie.
         - To on – szepnął, ale nie zdążyłam się dopytać, o co mu chodzi, bo olbrzymi Simbaquil wylądował.
         Był on prawie dwa razy większy od Matudocha czy Uhuroira. Jego szpony były wielkości mojego tułowia, a jeden pazur był prawie tak gruby jak moja ręka. Kasztanowe pióra pokrywała srebrna warstwa lotek, które dzięki morskiej wodzie lśniły niczym promienie słoneczne. Jego srebrny dziób miał dziwne wgniecenie z prawej strony, a przez lewe, czarne jak węgiel oko przechodziła różowa blizna. Wzrok Simbaquila był zimny i surowy, jednak nie czułam się przerażona, patrząc w jego oczy. Przeciwnie, miałam wrażenie, że nic mi nie grozi, dlatego nie mogłam zrozumieć przerażenia Nilssona.
         - Meistbingu – odezwał się Mędrzec – witam cię w imieniu wszystkich zebranych. Cieszymy się, że zaszczyciłeś nas swą obecnością.
         Sven stał z zaciśniętymi pięściami i ustami, patrząc, jak Meistbing składa swoje brązowe skrzydła. Władca Simbaquili – władca najpotężniejszych stworzeń na świecie – właśnie wylądował przed nami na plaży, a my z chłopakami staliśmy jak jakieś kołki! Czym prędzej poszliśmy śladem innych zebranych i uklęknęliśmy na jedno kolano. Pochyliłam głowę, ale czułam, jak wzrok Meistbinga przesuwa się po nas niczym wszystkowidzący radar. Po chwili nie mogłam się powstrzymać i nieco uniosłam głowę. Simbaquil spojrzał na mnie swoimi ciemnymi oczami, jakby chciał mnie przewiercić na wylot. Zadrżałam, sama nie wiem, czy ze strachu, czy przez podmuch wiatru od strony lasu. W każdym razie, nie uszło to uwadze Svena, który tylko spojrzał na mnie wzrokiem mówiącym ,,A nie mówiłem, że trzeba się go bać?”. Miałam mu coś powiedzieć, ale wtedy silny podmuch z dwóch stron plaży nasypał mi do oczu piachu.
         - Miło mi was poznać, młodzi Farcâchandowie – odezwał się Meistbing, nie zważając na to, że każdy z nas kasłał i próbował pozbyć się naleciałego piachu. Głos Simbaquila był jak głośny pomruk jakiegoś potężnego zwierzęcia, roznoszący się po ziemi jeszcze chwilę po skończeniu słów. – Niech większość z was nie ma mi za złe tego, że nie widziała mnie nigdy wcześniej, ale obowiązki wzywały mnie przez dość długi czas. Cieszę się jednak, że mogę uczestniczyć w tak doniosłej uroczystości jak ta dzisiaj.
         - To będą jeszcze jakieś? – jęknął mi do ucha Miguel, któremu niezbyt leżały długie wędrówki po lesie. Nie odpowiedziałam, bo wreszcie zrozumiałam, co spowodowało ten tajemniczy podmuch.
         Z dwóch stron plaży zgromadziły się Simbaquile. Wśród nich wypatrzyłam Matudocha, Uhuroira oraz Amachanę, stojącą na przedzie jednej z grup. Reszta Simbaquilów prezentowała się różnie, jednak jednej cechy u nikogo im nie zabrakło: majestatu. U człowieka trudno byłoby orzec, czy jest on pewny siebie, dumny z tego, co robi, ale jednocześnie potrafi się zachować, ale te cechy, które dla ułatwienia nazywaliśmy miedzy sobą i nauczycielami „majestatem”, po prostu było czuć, patrząc się na te stworzenia.

2 komentarze:

  1. Ej, no! Nie przerywa się w takim momencie :( Ja tu czytam, czytam, czytam, moje zaciekawienie wciąż rośnie i rośnie, a tu nagle koniec. Ja się tak nie bawię! Będę płakać ;c
    Życzę Ci bardzo, dużo, wiele weny, żebyś szybko wstawiła następne rozdziały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie martw się, w niedziele będzie: to be continued... :D
      Ale ogólnie dzięki za miłe komentarze.
      Muszę przyznać, że ja twojego blogu jeszcze nie zaczęłam czytać, ale to dlatego że sporo mi się w tym tygodniu uzbierało obowiązków. Ale bez obaw, po niedzieli zabiorę się do nadrabiania zaległości ;)

      Usuń