niedziela, 26 maja 2013

W blasku życia - Rozdział 7: część 3



         W tamtej chwili po raz nie wiem który myślałam sobie: dlaczego ja? Cechy tych wspaniałych stworzeń wydawały się tak nieosiągalne dla mnie – zwykłej, trzynastoletniej (no, rocznikowo czternastoletniej) Polki, że aż trudno było mi wierzyć, że to MNIE Simbaquile wybrały na Farcâchanda – czyli Ich Jeźdźca. Przecież jest tyle szlachetniejszych i w ogóle lepszych osób na świecie, które umiałyby w pełni wykorzystać swoją moc. A ja? Co prawda, nie miałam rodziców, ale żyło mi się dobrze. Popatrzeć na te dzieci z Afryki czy z Ameryki Południowej. To one powinny mieć możliwość naprawienia swojego świata, bo to one miały styczność z jego gorszą stroną. Nie ja. Nie ja, ta zwykła, przeciętna, nudna…
         - Na twoim miejscu bym się bardziej dowartościowywał – odezwał się Meistbing. Wiedziałam, że mówi do mnie, ale lekko się zarumieniłam, bo nie chciałam, żeby…no, dobra, powiem szczerze: żeby Sven słyszał, jak bardzo w głębi serca jestem zagubiona. Bo przy nim byłam zupełnie kimś innym. Spojrzałam na niego, ale blondyn wciąż siedział po turecku z opuszczoną głową i zamyślonym spojrzeniem.
         Nie słyszał. Rozmawiałam z władcą Simbaquilów sam na sam: w mojej głowie.
         - Ale taka prawda – pomyślałam, próbując ,,wysłać” tę myśl do Meisbinga. Pierwszy raz coś takiego robiłam. – Nie nadaję się na Farcâchanda. Sven mówił…
         - Słuchaj, co mówi Sven, a na pewno wyjdzie ci to na dobre – Meistbing powiedział to surowo, ale jego słowa ociekały sarkazmem. – Ten chłopak nie wie o nas tyle, ile powinien, wiec niech się nie mądrzy. A co do ciebie…to nigdy nie wiadomo, co zgotował ci los.
         Po tych słowach odezwał się już na głos:
         - Bracia, Siostro, Starszyzno Krlâtczyków oraz Farcâchandowie! Czas rozpocząć naszą uroczystość! Przynieście nasze Dzieci!
         Wtedy na plażę weszło ośmiu faunów. W parach nieśli misternie zdobione skrzynie. Poznałam moją, którą niósł uśmiechający się od ucha do ucha Mikus. Skrzynie z Simbaquilami chłopców były podobnie zdobione, ale tak jak środki naszych medalionów – oplatające pudła gałęzie były innego koloru.
         Skrzynie ustawiono w równym rządku po środku kręgu Starszyzny. Fauny zrobiły to szybko i po chwili ponownie zniknęły w puszczy Upkarthenda. Popatrzyłam niepewnie na Alberta, który odwzajemnił mój przerażony wzrok. Fakt, że zaraz po raz pierwszy zobaczymy nasze Simbaquile, widać nie tylko mnie przyprawiał o zawroty głowy.
         - Wejdźcie do kręgu  - polecił nam Meistbing. Niepewnie to zrobiliśmy, odprowadzani zaciekawionymi spojrzeniami reszty Simbaquilów. Każde z nas zatrzymało się przed swoją skrzynią, skierowani w stronę morza.
         - Istnieje pewna tradycja związana z Pierwszym Spotkaniem Farcâchanda z jego Simbaquilem – odezwała się melodyjnym głosem najada w czerwonej sukni. – Według niej w dzień Spotkania jajo Simbaquila może po raz pierwszy zapłonąć światłem – jeśli zapłonie, oznacza to, że danej parze pisane jest zrobić coś wielkiego. Żadne z nas nie było świadkiem takiego zjawiska, bowiem podczas ostatnich lat nie narodził się nikt, kto byłby w stanie w pełni okiełznać swoje moce i stać się Tym Kimś. Oczywiście, mamy nadzieję, że może w tym pokoleniu znajdzie się ktoś taki, dlatego musicie być skierowani tyłem do Wschodu. Jednakże nie martwcie się, gdy to się nie stanie. To jest, mówiąc waszym językiem, taki bonus: wspaniale go mieć, ale bez niego też będzie dobrze
         Zdmuchnęłam sobie z czoła grzywkę. Chyba za dużo tego wszystkiego w mojej głowie – już dawno powinna mi się włączyć jakaś kontrolka: ,,Uwaga, przeciążenie!”. No, ale w końcu na Krlâtcie nie działają żadne tego typu urządzenia, wiec nie ma się co dziwić,
         - Otworzycie swoje skrzynie w takiej kolejności, w jakiej was wybrano – pierwszy raz od jakiegoś czasu odezwał się Mędrzec.
         - Pierwszego wskazano Alberta Davillę – rzekł Meisbing swoim basowym pomrukiem.
         Alberto zdawał się ignorować cały świat, bo patrzył się tylko na swoją skrzynię. Wykonana z ciemnego drewna, oplatana seledynowymi gałęziami, wydawała się żyć własnym życiem. Biorąc pod uwagę to, co było w środku – nie odchodziło to daleko od prawdy.
         Hiszpan powoli uklęknął przed skrzynią. Pogłaskał ją czule po pokrywie. Po chwili zaczął na zmianę zaciskać i otwierać rękę. Robił tak zawsze, gdy był zdenerwowany.
         - No, śmiało – odezwał się pan Esteban, uśmiechając się do wnuka.
         Alberto jeszcze chwilę, się wahał, po czym wziął głęboki oddech…i otworzył skrzynię.

1 komentarz:

  1. Przerwanie w takim momencie gwarantuje poczytność następnego rozdziału. Ze zniecierpliwieniem czekam na następny.
    Pozdrawiam i życzę sama wiesz czego.

    OdpowiedzUsuń