W tamtej chwili po raz nie wiem który
myślałam sobie: dlaczego ja? Cechy tych wspaniałych stworzeń wydawały się tak
nieosiągalne dla mnie – zwykłej, trzynastoletniej (no, rocznikowo czternastoletniej)
Polki, że aż trudno było mi wierzyć, że to MNIE Simbaquile wybrały na Farcâchanda
– czyli Ich Jeźdźca. Przecież jest tyle szlachetniejszych i w ogóle lepszych
osób na świecie, które umiałyby w pełni wykorzystać swoją moc. A ja? Co prawda,
nie miałam rodziców, ale żyło mi się dobrze. Popatrzeć na te dzieci z Afryki
czy z Ameryki Południowej. To one powinny mieć możliwość naprawienia swojego
świata, bo to one miały styczność z jego gorszą stroną. Nie ja. Nie ja, ta
zwykła, przeciętna, nudna…
-
Na twoim miejscu bym się bardziej
dowartościowywał – odezwał się Meistbing. Wiedziałam, że mówi do mnie, ale
lekko się zarumieniłam, bo nie chciałam, żeby…no, dobra, powiem szczerze: żeby
Sven słyszał, jak bardzo w głębi serca jestem zagubiona. Bo przy nim byłam
zupełnie kimś innym. Spojrzałam na niego, ale blondyn wciąż siedział po turecku
z opuszczoną głową i zamyślonym spojrzeniem.
Nie
słyszał. Rozmawiałam z władcą Simbaquilów sam na sam: w mojej głowie.
-
Ale taka prawda – pomyślałam,
próbując ,,wysłać” tę myśl do Meisbinga. Pierwszy raz coś takiego robiłam. – Nie nadaję się na Farcâchanda. Sven mówił…
- Słuchaj, co mówi Sven, a na pewno
wyjdzie ci to na dobre –
Meistbing powiedział to surowo, ale jego słowa ociekały sarkazmem. – Ten chłopak nie wie o nas tyle, ile
powinien, wiec niech się nie mądrzy. A co do ciebie…to nigdy nie wiadomo, co
zgotował ci los.
Po tych słowach odezwał się już na głos:
-
Bracia, Siostro, Starszyzno Krlâtczyków
oraz Farcâchandowie! Czas rozpocząć naszą uroczystość! Przynieście nasze
Dzieci!
Wtedy
na plażę weszło ośmiu faunów. W parach nieśli misternie zdobione skrzynie.
Poznałam moją, którą niósł uśmiechający się od ucha do ucha Mikus. Skrzynie z
Simbaquilami chłopców były podobnie zdobione, ale tak jak środki naszych
medalionów – oplatające pudła gałęzie były innego koloru.
Skrzynie
ustawiono w równym rządku po środku kręgu Starszyzny. Fauny zrobiły to szybko i
po chwili ponownie zniknęły w puszczy Upkarthenda. Popatrzyłam niepewnie na Alberta,
który odwzajemnił mój przerażony wzrok. Fakt, że zaraz po raz pierwszy
zobaczymy nasze Simbaquile, widać nie tylko mnie przyprawiał o zawroty głowy.
- Wejdźcie
do kręgu - polecił nam Meistbing.
Niepewnie to zrobiliśmy, odprowadzani zaciekawionymi spojrzeniami reszty
Simbaquilów. Każde z nas zatrzymało się przed swoją skrzynią, skierowani w
stronę morza.
- Istnieje pewna tradycja związana z
Pierwszym Spotkaniem Farcâchanda z jego Simbaquilem – odezwała się melodyjnym
głosem najada w czerwonej sukni. – Według niej w dzień Spotkania jajo
Simbaquila może po raz pierwszy zapłonąć światłem – jeśli zapłonie, oznacza to,
że danej parze pisane jest zrobić coś wielkiego. Żadne z nas nie było świadkiem
takiego zjawiska, bowiem podczas ostatnich lat nie narodził się nikt, kto byłby
w stanie w pełni okiełznać swoje moce i stać się Tym Kimś. Oczywiście, mamy
nadzieję, że może w tym pokoleniu znajdzie się ktoś taki, dlatego musicie być
skierowani tyłem do Wschodu. Jednakże nie martwcie się, gdy to się nie stanie.
To jest, mówiąc waszym językiem, taki bonus: wspaniale go mieć, ale bez niego
też będzie dobrze
Zdmuchnęłam sobie z czoła grzywkę.
Chyba za dużo tego wszystkiego w mojej głowie – już dawno powinna mi się
włączyć jakaś kontrolka: ,,Uwaga, przeciążenie!”. No, ale w końcu na Krlâtcie
nie działają żadne tego typu urządzenia, wiec nie ma się co dziwić,
- Otworzycie swoje skrzynie w takiej
kolejności, w jakiej was wybrano – pierwszy raz od jakiegoś czasu odezwał się
Mędrzec.
- Pierwszego
wskazano Alberta Davillę – rzekł Meisbing swoim basowym pomrukiem.
Alberto zdawał się ignorować cały
świat, bo patrzył się tylko na swoją skrzynię. Wykonana z ciemnego drewna,
oplatana seledynowymi gałęziami, wydawała się żyć własnym życiem. Biorąc pod
uwagę to, co było w środku – nie odchodziło to daleko od prawdy.
Hiszpan powoli uklęknął przed skrzynią.
Pogłaskał ją czule po pokrywie. Po chwili zaczął na zmianę zaciskać i otwierać
rękę. Robił tak zawsze, gdy był zdenerwowany.
- No, śmiało – odezwał się pan Esteban,
uśmiechając się do wnuka.
Alberto jeszcze chwilę, się wahał, po
czym wziął głęboki oddech…i otworzył skrzynię.
Przerwanie w takim momencie gwarantuje poczytność następnego rozdziału. Ze zniecierpliwieniem czekam na następny.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę sama wiesz czego.