Nie wiem, jak to zrobił. Miałam wrażenie,
że po prostu podniósł wieko do góry. A przecież cała skrzynia była otoczona
gałęziami, których nie dało się od tak rozdzielić.
Alberto
aż westchnął z zachwytu. Stałam z samego brzegu, obok chłopaka, tak więc dobrze
widziałam jego jajo. Tyle że to jajo ŻYŁO. Nie w tym sensie, że wewnątrz niego
był Simbaquil, bo to było oczywiste – jajo samo swoje było w pewnym sensie
żywe. Trudno mi to opisać. Głównie chodzi o to, że tuż za skorupą była gęsta
ciecz w kolorze wnętrza medalionu Alberta (seledynowo – żółtym), która się
poruszała. Robiła powolne okręgi wokół powierzchni jaja, zupełnie taka jak w lampie
z lawa. Był to niezwykły widok, taki…magiczny.
Alberto
wpatrywał się w swoje jajo z wielki uśmiechem na ustach. Co z tego, że się nie
zaświeciło jakimś blaskiem – ważne, że było. Ważne, że była tam ,,druga
połówka” Alberta. Jego uzupełnienie. Jego Simbaquil.
-
To samiec – rzekł Meisbing. Wszyscy
niechętnie przenieśli swoje spojrzenia z przyszłego pisklęcia na Simbaquila. – Widzę w nim potężną siłę jego Cechy. Jest
już całkowicie rozwinięta, teraz tylko czekać na to, aż się ujawni u ciebie,
młody Farcâchandzie.
Alberto niepewnie kiwnął głową. Uśmiech nie schodził mu z
twarzy.
-
Teraz zanieście jajo matce – Meisbing
kiwnął głową w stronę Amachany, która niecierpliwie machała swoim granatowym
ogonem.
Do
Hiszpana podeszła należąca do Starszyzny driada. Delikatnie wzięła od chłopaka
jajo jego Simbaquila i podeszła z nim do Amachany. Ta objęła je swoim skrzydłem
i położyła obok siebie na piachu.
-
Pozwólcie matce nacieszyć się jej
dzieckiem – rzekł cicho Meisbing, czy do siebie, czy do nas – nie wiem. – Teraz Sven Nilsson – powiedział nieco
głośniej.
Sven
zdawał się być wyrwanym z jakiegoś transu. Nieprzytomnie zamrugał oczami i,
głośno przełykając ślinę, nachylił się nad swoją skrzynią.
Nie
zastanawiał się tak długo jak Alberto. Szybkim ruchem ręki podniósł wieko
skrzyni (chyba ze mną było coś nie tak – znowu nie widziałam, jak to zrobił!),
ukazując zebranym jajo swojego Simbaquila.
Było
równie piękne co to Hiszpana, chociaż trochę pod innym względem. Było całe
fioletowe – ale nie takie lawendowe, tylko bardzo ciemne, purpurowe lub
ametystowe – jak kto woli. Nie mogłam się dobrze przyjrzeć, bo Sven stał
najdalej ode mnie, ale wydawało mi się, że gdzieniegdzie widać jednak
delikatne, lawendowe paseczki.
Ogólnie
wydawało mi się bardzo ładne. Jedyne w swoim rodzaju. W końcu purpura
symbolizowała władzę i męstwo, dlatego wydawała mi się idealnym kolorem dla
Svena. Ale chłopak zachował się zupełnie przeciwnie do Alberta. Co prawda,
uśmiechał się, ale było to sztuczne i wymuszone. Nie rozumiałam, o co mu
chodzi. Czego on się spodziewał?
I
wtedy sobie uprzytomniłam. Chciał mieć blask. Kiedy o tym pomyślałam, aż ofuknęłam
go w myślach. Czy on musi mieć zawsze najlepsze rzeczy? Nie zawsze wszystko
będzie się miało na sto procent i chyba już powinien o tym wiedzieć. W końcu ma
już czternaście lat (urodził się pierwszego stycznia).
-
Samiec – odezwał się Meisbing. – Będzie silny.
Władca mówił krótko, jednak moja niezawodna kobieca intuicja
wykryła w jego głosie coś jeszcze. Nutę…niepokoju?
Po
chwili jajo Svena było przy Amachanie. Ona chyba jako jedyna wydawała się być w
pełni zadowolona z małego Simbaquila.
-
Kolej na Miguela Davillę.
,,Mogłam
się domyślić, że będę ostatnia” pomyślałam, kiedy zdenerwowany chłopak klękał
przed skrzynią ze swoim Simbaquilem. Alberto i Sven siedzieli teraz po turecku
przy pniakach, na których siedziała Starszyzna. Zostaliśmy z Hiszpanem sami.
Miguel
podniósł wieko skrzyni. Już nawet nie próbowałam się przyglądać, jak to zrobił.
W końcu ja też będę musiała jakoś sobie poradzić. Chłopak, w przeciwieństwie do
opanowanego brata, nie próbował ukryć swojej radości.
-
O matko, ale czad! – wykrzyknął, podnosząc szybko jajo. Było delikatnie
pomarańczowe, a co jakiś czas (w rytmie serca – to było niezwykłe!) na jego
powierzchni pojawiały się różowe plamy.
-
Boże, ale to jest ekstra – rzekł Miguel, przekazując jajo driadzie.
Amachana
spojrzała pytającym wzrokiem na Meisbinga.
-
Czuję, że dokona niezwykłych rzeczy –
powiedział Simbaquil. – Jednak nie jako
twoja córka.
Simbaquilka pokiwała smutną głową, jednak już po chwili
ponownie ją podniosła, patrząc na mnie. No tak, byłam ostatnią nadzieją na
samicę. Przeczesałam grzywkę ręką. Była stanowczo za długa.
-
Teraz ty, Jagodo Maler.
Wzięłam
głęboki oddech No to wio!
Podeszłam
do skrzyni. Była taka, jaką ją zapamiętałam: z ciemnobrązowego drewna,
zapieczętowana złotymi gałęziami. Powoli przy niej uklękłam.
,,No
dobra, ale jak ja mam ją do diabła otworzyć?!” wykrzyknęły moje podenerwowane
myśli. I nagle, kiedy delikatnie położyłam rękę na gałęziach, wiedziałam, co
mam zrobić.
Sięgnęłam
po moje słońce. Nigdy go nie zdejmowałam i już tak się do niego przyzwyczaiłam,
że prawie go nie czułam. Szybkim ruchem ręki zdjęłam je z szyi. Wzięłam
medalion w dwa palce i przystawiłam go tam, gdzie pokrywa stykała się z pudłem.
Drugą ręką lekko nacisnęłam środek słońca. Rozległo się cichutkie pyknięcie…i
gałęzie jakby ożyły. Niczym węże zaczęły sunąć w górę i w w dół, aż po chwili
nic nie blokowało pokrywy. Trzęsącymi się rękoma uniosłam wieko…
***
Złoto i czerwień. Wszystko było w tych
kolorach. Miałam wrażenie, ze jestem w wodzie, ale mogłam oddychać. Moje ruchy
były powolne, a włosy unosiły się nad moja głową, jakbym wisiała do góry
nogami. Cisza atakowała mnie ze wszystkich stron. Nagle usłyszałam cichy jęk.
Naprzeciwko mnie zamajaczyła jakaś
postać. Simbaquil? Chyba. Ale jakiś dziwny. Taki…wielki i czarny. Otwierał swój
dziób, a z jego gardła wydobywały się te straszne jęki. Jak rannego wieloryba.
I nagle zalała go czerń. Jeszcze
głębsza od tej, którą miał na sobie. Była jak smoła. Żadne światło zdawało się przez
nią nie przedzierać. Czerń zaczęła się rozdzielać, jakby miała macki. Sunęły
szybko w moją stronę. Próbowałam się ruszyć, ale nie mogłam.
Macki zaczęły oplatać moje nogi i ręce.
Zaczęłam krzyczeć, ale nie wydobywał się ze mnie żaden dźwięk. Czarna maź
zaczęła mi się wdzierać do uszu, oczu i nosa. Ponownie otworzyłam usta, żeby
spróbować krzyknąć, a wtedy macki wpełzły mi do gardła. Nie mogłam wziąć
oddechu, dusiłam się…
Usłyszałam głos. Cichy. Kojący. Wołał
moje imię. Skądś go znałam. Tylko skąd? Nie pamiętałam. Nic już nie pamiętałam.
Nie mogłam złapać oddechu, a czerń spowiła mnie już całą. A ten głos wciąż mnie
wołał. Z daleka.
Ostatnia próba. Powietrze nie chciało
przejść przez usta. Pojawiły mi się mroczki przed oczami…
***
-
Jagoda!
Pochłonęłam jednym tchem. Czekałam na to tak długo i wreszcie się doczekałam. To co piszesz, i jak piszesz, jest niesamowite, takie magiczne, aż chciałoby się wziąć do ręki papierowe wydanie Twojego bloga (mówiąc prościej książkę) i czytać w kółko, gdziekolwiek by się nie było. Powinnaś iść z tym do jakiegoś wydawnictwa. Ja na pewno kupiłabym Twoją książkę. Nawet kilka. Dałabym je wszystkim przyjaciołom, znajomym, rodzinie i bibliotekom, niech ludzie wiedzą jaka uzdolniona pisarka żyje i tworzy.
OdpowiedzUsuńO 1:30 zawsze wpadam w rewolucyjno-optymistyczny nastrój. Prawda jest taka, że nie kupiłabym tylu egzemplarzy, ponieważ nie starczyłoby mi pieniędzy :( Ale jakbym miała, to zrobiłabym dokładnie to, co napisałam.
Tak. Ja pisze o tym co zrobiłabym z książką Twojego autorstwa, a pominęłam dosyć istotny szczegół, że takowej na rynku nie ma (przynajmniej ja o tym nic nie wiem).
Teraz wychodzimy ze strefy moich marzeń i komentujemy post.
Sven ma ciemne jajo! Pewnie dlatego Meisbing "miał w glosie nutę niepokoju". Ale jest dla niego nadzieja! Ma jaśniejsze paski. Jagoda będzie miała oczywiście blask, no i jej simbaquil będzie samicą. A tak właściwie to co, u licha, się z nią stało!?!?!
Komentarz długi i bez ładu i składu. Czas najwyższy go zakończyć.
Pozdrawiam, dobranoc! (Nic bardziej kreatywnego nie przychodzi mi do głowy)Pa!
Szacun dla ciebie, że chce ci się komentować! Chyba muszę wziąć sie w garść i napisać równie szalone i chaotyczne, jak również przyjemne dla autora komentarze na Twoim blogu.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o papierkowe wydanie, to mam nadzieję, ze jak skończę ,,W blasku życia" będę miała wystarczająco zaoszczędzonej kasy, aby to wydać. Chociaż ostatnio zaczęłam sie zastanawiać, zeby ta historię zostawić tylko na bloga, a wydać jakąś bardziej sensacyjno - fantasy. Ale to tylko plany, na razie muszę się skupić nad tą historią, skończyć ją, opublikować i zachęcić więcej ludzi do czytania mojego bloga :D
Na marginesie: dzięki, ze nieprzerwanie trwasz w czytaniu moich wypocin. Wiem, ze są strasznie przewidywalne, ale właśnie o to mi chodzi: no wiesz, o taki relaksujący odmóżdżacz ;)
W kolejności.
OdpowiedzUsuńTo nic wielkiego.
Nie musisz, chociaż byłoby miło (:
Też mam taką nadzieję.
Wydaj cokolwiek, ja i tak to kupię ;)
Reklamuj się na blogach, to ponoć pomaga. Dałam Twojego bloga do polecanych, sama tu trafiłam właśnie przez to.
Ty mi dziękujesz za czytanie O: To ja dziękuję za to, że dajesz mi co czytać, i to w dodatku coś wspaniałego!!!
No co ty! To nie jest przewidywalne! Oczywiście, że pewne aspekty musza być takie, a nie inne, ale to samo można powiedzieć o większości książek. Weźmy na przykład takiego "Władce pierścieni" każden jeden wiedział, ze Frodo zniszczy pierścień, ale wydarzenia, które do tego doprowadziły nie były już takie oczywiste. "Harry Potter" tak samo. Wszyscy wiedzieli, ze "Wybraniec" w końcu zabije tego zuego. A powiedz, czy ktoś przewidział, że Zgredek umrze?
Relaksujące to jest, nie powiem, że nie.
Teraz z niecierpliwością czekam na dalsze części.
Pozdrawiam i oryginalnie życzę Ci weny!